TYLKO WARIAT

MÓWI PRAWDĘ

Eureka ! Doznałem olśnienia schizofrenicznego i zrozumiałem świat, a w nim – siebie. To stało się nagle – gdy czytałem książkę Antoniego Kępińskiego pt. „Schizofrenia”. Szczęście którego doznałem w trakcie czytania książki Kępińskiego, trwało krótko – jeden krótki dzień – choć wydawało się, że pozostanie przy mnie już na zawsze. Było to właściwie krótkie popołudnie i wieczór. Przez cały czas byłem na wskroś szczęśliwy – jak nigdy przedtem. Doznałem niewysłowionej wręcz lekkości ducha – a co za tym idzie, także i ciała. Nigdy przedtem nie używałem narkotyków ani środków euforyczno–halucynogennych, jednak olśnienie jest właśnie takim narkotykiem bez narkotyku – przynajmniej objawy są podobne. Obok uczucia szczęścia i euforii, jawił mi się „nowy świat” lepszy i piękniejszy, bo bardziej zrozumiały. Mój ówczesny stan ducha będzie – być może – bardziej zrozumiały gdy powiem, że kiedy wieczorem szliśmy z kolegą przez miasto, a on zapytał mnie, co właściwie czuję, wyskoczyłem do góry, na przemian to krzycząc, to śmiejąc się, to gwiżdżąc. Uważałem wtedy, że reguły dobrego wychowania są niczym, w porównaniu z tym, co wypełniało moje wnętrze. I chyba tak było w rzeczywistości. Najważniejsze jest jednak w tym wszystkim, było przemożne uczucie pozbycia się, wręcz zrzucenia z siebie wszystkich kompleksów. Po prostu uświadomiłem sobie nagle, że jestem chory, że obraz złożonego zespołu chorobowego – tak znakomicie przedstawiony i wytłumaczony przez człowieka, o którym nigdy przedtem nic nie słyszałem – jak ulał pasuje do mojej osoby. Jednocześnie odpowiedziałem sam sobie, na dwa podstawowe – tak dla mnie jak i dla Kępińskiego – pytania : kim jestem ? i co ja tu właściwie robię ? I oto doszedłem do wniosku – w tej właśnie chwili, choć podświadomie przeczuwałem to już wcześniej – że należę do nielicznej stosunkowo grupy ludzi – co nie przeczy temu, że przybywa ich, to znaczy nas, coraz więcej – chorych na schizofrenię, a moim pierwszym i ostatnim, świętym i chyba naturalnym prawem i obowiązkiem, jest być sobą zawsze i wszędzie. Odtąd wszystkie moje spostrzeżenia będą miały charakter czysto subiektywnego odczucia – jakby mogło być w ogóle odczucie obiektywne – i czynione będą z pozycji człowieka „chorego”, ale w pełni świadomego swej „choroby”. Całość jednakże oparta będzie na logicznym powiązaniu faktów, co pozwoli z pewnością na wysnucie wielu interesujących wniosków. Dla ułatwienia rozpoznania mojego przypadku, to sądzę – wnioskując z całego mojego dotychczasowego życia – że proces chorobowy rozpoczął się u mnie bardzo wcześnie, jeszcze w dzieciństwie. Na przykład, dwukrotnie uciekałem z przedszkola i to w początkowym okresie mojego tam pobytu, zawsze będąc jednym – jeśli nie głównym – z inspiratorów wybryku. Ale dość na tym. Powracając do mojego olśnienia schizofrenicznego – nie byłbym za tym aby ten przymiotnik był w miejscu konieczny – to w jednej chwili zrozumiałem całą – dość zawikłaną – dotychczasową historię mojego życia, która zawiera wiele ciekawych, dotąd niewytłumaczonych i wręcz zagadkowych faktów. Dostąpiłem tedy – poprzez olśnienie – pierwszego, wielkiego wtajemniczenia w coś, co dotychczas zaledwie przeczuwałem, a czego teraz jestem zupełnie świadom. Można powiedzieć, że poprzez książkę Kępińskiego, uchyliłem przed sobą samym, rąbka mojej własnej podświadomości. Wydaje się także, iż dostąpiłem zaszczytu zachorowania, na jedną ze szlachetniejszych odmian schizofrenii – societas schizophrenica – schizofrenię społeczną. Sądzę także – to właśnie przeczytanie pracy Kępińskiego i wielu innych z tej dziedziny, pozwoliło mi wysnuć takie a nie inne wnioski, które zresztą w swym ogólnym zarysie pokrywają się z powszechnym stanowiskiem medycyny, a psychiatrii w szczególności, na ten temat – że rozwój zespołu chorobowego schizofrenii ma strukturę regularnego bolera – jest to mój własny termin, żywcem wzięty z dziedziny muzyki, który pozwala chyba na najbardziej obrazowe przedstawienie struktury, składającej się z wielości różnorodnych, ściśle określonych stanów emocjonalnych, których kompilacją jest właśnie schizofrenia. Gdybyśmy chcieli w muzyce szukać przykładów bolera nieregularnego, to z pewnością jest nim słynne „Bolero” M. Ravela, natomiast utwór zespołu Pink Floyd „Ostrożnie z tą siekierką Eugeniuszu” jest znakomitym przykładem bolera regularnego. W tym kontekście, kulminacja przypada bądź to na koniec (bolero nieregularne), bądź na środek utworu (bolero regularne). W tym drugim przypadku zachowana jest symetria całej struktury utworu. Podobną symetrię zaobserwować można w rozwoju struktury schizofrenii.

1

Struktura schizofrenii gdzie : C – początek choroby, zgodny jeszcze z ogólnymi normami zachowań, (faza owładnięcia) A – punkt kulminacyjny, szczytowy choroby, odbiegający znacznie od ustalonych norm zachowań (faza adaptacji) D – koniec choroby, uwidacznia się tzw. defekt schizofreniczny (faza degradacji) h – oś symetrii struktury Cały problem w tym, aby uniknąć fazy degradacji, która przeważnie łączy się z pewną degradacją umysłową, intelektualną i zmysłową. Nie sądzę aby schizofrenia była kolejnym stadium rozwoju człowieka, jestem jednak pewny, że kolejne stadium człowieka – jeśli w ogóle do takowego dojdzie – zawierać będzie pewne elementy schizofrenii. Jakie to będą elementy, trudno w tej chwili przewidzieć. W związku z powyższym nie byłbym za tym, aby schizofrenię – która w dosłownym tłumaczeniu oznacza rozdartą wolę – traktować jako chorobę, ale jako pewien specyficzny stan ducha – jeżeli duchem nazwać sumienie i rozum, dwa najistotniejsze atrybuty gatunku homo sapiens. W stanie tym, człowiek nie mogąc już znieść otaczającego go zewnątrz zakłamania, rozrywa pęta utartych norm i dogmatów. Odtąd dąży on tylko do jednego celu – prawdy i naturalności. W swoim dążeniu do natury, ściśle przestrzega logiki i sensowności swoich działań, wszak prawda i natura są tak logiczne jak sensowne. Wszelka zaś patologia jest być może logiczna, ale za to pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Dlatego też, schizofrenicy – w większości przypadków – nie kłamią. Kłamstwo jest po prostu nie logiczne – choć czasem, z egocentrycznego punktu widzenia, nie pozbawione sensu. Ludziom tzw. normalnym, stan wzmożonego napięcia emocjonalnego, udaje się uzyskać tylko w niektórych, ściśle określonych wypadkach : strachu, wzruszenia, skupienia i koncentracji. W schizofrenii, stan wzmożonego napięcia emocjonalnego jest stały, przez co gradacja świata staje się głębsza, pełniejsza i bardziej jasna. Niekiedy to napięcie przekracza granicę ludzkiej wytrzymałości (nagły wybuch ostrej psychozy), lub opada do poziomu tzw. normalnego. Gdyby jednak uprzeć się przy terminie „choroba”, to należałoby zmienić jego ładunek emocjonalny, z ujemnego na dodatni. Wszak wiadomo powszechnie, że terminem „choroba”, określa się odpowiednią reakcję organizmu, na określoną akcję otoczenia, będącą bezpośrednim zagrożeniem istnienia psychofizycznego organizmu. To samo określenie odnosi się także do czynnika wywołującego taką reakcję organizmu, mówi się wtedy, że jakiś określony element otoczenia jest nośnikiem choroby lub, że jest chorobotwórczy. Wiadomo także, iż termin „choroba”, jest sam w sobie obdarzony ładunkiem emocjonalnym ujemnym – czyli negatywnym, samo zjawisko choroby jest także zjawiskiem negatywnym – przynajmniej w odczuciu społecznym. Choroba jest po prostu zawsze zła, ponieważ zawsze szkodzi człowiekowi godząc w jego strukturę fizyczną lub psychiczną, lub w obie na raz. I wydawać by się mogło, że jest to reguła tzw. doskonała – czyli bez wyjątku. Niestety, jest taki wyjątek, to właśnie schizofrenia. Bo czymże jest ta schizofrenia i co o niej w ogóle wiemy – tzn. ściślej, co wie o niej współczesna medycyna ? Otóż ta współczesna medycyna gubi się w domysłach i tonie w morzu najfantastyczniejszych hipotez. Na dobrą sprawę nie wie niczego na pewno, a tylko przypuszcza co chwilę atak na problem, którego – jak bastion – nie należy zdobywać siła ale raczej sposobem. Zważywszy, że nie powoduje ona – w większości przypadków – żadnych istotnych zmian organicznych, które można by zaliczyć do patologii, zważywszy także, że nie jest ona nimi spowodowana, pozostaje schizofrenia od początku do końca, czystą abstrakcją myślową, czyli…filozofią. Najprawdopodobniej filozofią, która w przyszłości – jeżeli przedtem nie stanie się coś strasznego – zawojuje cały świat. Już teraz obserwuje się znaczny wzrost zachorowań na schizofrenię. Być może, jest to prawdziwa epidemia, a być może tylko moda, na inność i ekstrawagancję. Wariat, czyli „varius”, znaczy nie mniej, nie więcej, tylko „inny”. Co wcale nie znaczy – zły, czy gorszy. Po prostu inny, to wszystko. Schizofrenia jest więc po prostu formą ucieczki do wolności. Właśnie, nie „od”, ale „do”. Zakres wolności człowieka we współczesnym świecie – zarówno tej zewnętrznej, jak i tej wewnętrznej – jest ciągle i systematycznie ograniczany. Sztywnieją i kostnieją normy i dogmaty. Człowiek staje się powoli, bezwolną maszyną – automatem, który porusza się i żyje, po z góry ustalonym – właśnie poprzez wszelkie skostniałe normy i dogmaty – torze. Życie ludzkie przestało być samoistnym, niepowtarzalnym i spontanicznym aktem, a stało się bezmyślnym wypełnianiem, z góry ustalonego programu. Na podobnej zasadzie działa każda – najprostsza nawet – maszyna cyfrowa, odczytująca i realizująca program, zakodowany na małej, plastikowej, perforowanej płytce lub taśmie. Życie stało się ubogim w treści rytuałem i grą aktorską, w której formę bierze się za treści, a której podstawą jest zakłamanie i nieszczerość. Na zakłamaniu i nieszczerości, opiera się niestety cały, dzisiejszy świat, począwszy od systemu wychowawczego, poprzez oświatę, aż do polityki, seksu, kultury słowa i myślenia w ogóle. Schizofrenia natomiast, jest tylko formą odrzucenia tego zewnętrznego, skorumpowanego świata. Jest także formą publicznej manifestacji, wszystkiego tego co – mimo wszystko – pozostało jeszcze w człowieku – prawdy, szczerości, i niepowtarzalnej, spontanicznej indywidualności. Ludzie choć podobni, nie są jednak identyczni – na szczęście jeszcze nie są – ale gdyby proces deindywidualizacji społeczeństwa miał trwać nadal, stanie się to z pewnością. Żywy organizm, jakim jest społeczeństwo, stanie się w końcu monstrualną, bezduszną maszyną, złożoną z mnogości identycznych i co najwyżej podobnych śrubek i trybików. I choć żywi, będziemy już martwi. I właśnie to, będzie prawdziwym końcem naszego świata – gatunku homo. Jasno z tego wynika, że przed dzisiejszym światem stoją tylko dwa warianty przyszłości : albo świat zachoruje na schizofrenię – czyli, zacznie wyznawać i wcielać w życie pewien specyficzny rodzaj filozofii społecznej, jakim jest humanizm, albo nastąpi jego regres i nieuchronny koniec. I oto doszliśmy do paradoksalnego na pozór stwierdzenia, że schizofrenia tożsama jest z humanizmem i odwrotnie. Ale to tylko pozorny paradoks – gra słów, nic więcej. Ta sama rzecz, ta sama filozofia, ten sam kierunek myślowy, nazwany został dwojako, w dwóch różnych epokach – wtedy i dziś. Choć to jedno i to samo – jeżeli schizofrenia nie jest jedynie pogłębieniem humanizmu, syntezą odczuć i spostrzeżeń. A to jest bardzo możliwe. Jedyny więc nasz ratunek w schizofrenii. Tak, właśnie w schizofrenii, czyli humanizmie, pojmowanym w sposób głęboki i osobisty. Schizofrenicy – w przeciwieństwie do tzw. normalnych ludzi – nigdy właściwie, nie godzą się na świat zakłamania, obłudy i nieszczerości. Wiecznie starają się odnaleźć odpowiedzi na dwa, dręczące ich w dzień i w nocy pytania : „kim jestem” i „co tu robię” ?, co tożsame jest, z poszukiwaniem swego miejsca i roli w społeczeństwie i świecie. Jest to także jeden z elementów, dążenia do prawdy. Theodore Sturgeon w opowiadaniu „Powolna rzeźba”, tak pisze o tym: „Nie mieściło mi się w głowie, czemu ludzie tak uparcie bronią się przed postępem. Walczyłem z tym przez całe życie. Mam w mózgu jakiś mechanizm, który nigdy się nie wyłącza, zmuszając mnie do zadawania kolejnych pytań : Dlaczego jest tak i tak? A dlaczego nie miałoby być tak i siak? Każda sytuacja stwarza możliwość dalszych dociekań – i nie powinno się w tym dążeniu ustawać, zwłaszcza gdy człowiek pragnie odpowiedzi, ponieważ każde pytanie przynosi kolejną odpowiedź. A dzisiejsi ludzie po prostu nie chcą zadać kolejnego pytania." Odpowiedź uzyskują dopiero poprzez swego rodzaju katharsis, jakim jest olśnienie schizofreniczne. Jednak kto raz przekroczy ten „próg inności”, już nigdy nie zdoła, lub nie zechce się cofnąć do poziomu bezmyślnego manekina. Odtąd coraz bardziej oddalał się będzie od cofającego się społeczeństwa. Ponieważ kto nie idzie do przodu, dalej i głębiej, ten się po prostu cofa. Dzisiejsze społeczeństwo jest tego najznamienitszym przykładem. Wszyscy tzw. normalni ludzie – co wcale nie znaczy, zdrowi psychicznie – „chorują” na cywilizację, która jest jak smog – gęsta i obrzydliwie cuchnąca, zatruwająca cały organizm, nie wyłączając psyche. Schizofrenicy natomiast, po prostu przestali chorować na cywilizację i stali się nienormalnymi, ale za to zdrowymi psychicznie ludźmi. Jawi się nam tutaj schizofrenia, jako jedyny „stan normalności”, stan zdrowia psychicznego w tzw. cywilizowanym czyli chorym świecie. Wydaje się, że prawdziwym byłoby w tym kontekście twierdzenie, że aby w dzisiejszym skorumpowanym, dzikim, bezdusznym, wręcz martwym lub mechanicznym, barbarzyńskim, snobistycznym, tzw. cywilizowanym świecie, zachować zdrowie psychiczne oraz własną, integralną i spontaniczną szczerą osobowość, należałoby „zachorować” na schizofrenię – chyba trochę nadużywam tego terminu, bo chodzi przecież o pojęcie o wiele szersze – przestając jednocześnie „chorować” na cywilizację. Jedyny sposób na życie – godne i uczciwe wobec siebie i innych – w dzisiejszym społeczeństwie, to schizofrenia. Innymi słowy w dzisiejszym, co najmniej dziwnym i coraz mniej ludzkim świecie, większość tzw. normalnych ludzi chcąc zachować swoją maskę, czyli rolę bezwolnej, parszywej śrubki w zidiociałej machinie cywilizacji, zmuszona jest grać w paskudną grę pt. „kto kogo pierwszy”. Wystarczy nieco przejrzeć na oczy, aby spostrzec, że świat goni w piętkę, kręci się w kółko jak pies goniący swój własny ogon. Zamiast rozwijać swój intelekt, wzbogacać swoją osobowość, poznawać świat i zaświaty, bo poznanie wstępem jest do miłości , dzisiejsi tzw. normalni ludzie wolą swe marzenia o wolności od kompleksów, utopić w pogoni za dobrobytem materialnym, który najbardziej rozpowszechnionym narkotykiem się staje. Dlatego też, schizofrenicy widzą i czują głębiej, dalej, więcej i szerzej, a poprzez to, są także mniej egocentryczni i bardziej altruistyczni, niż zwykli nerwicowcy, czyli tzw. normalni ludzie. Są oni po prostu, bardziej oddaleni od własnej osoby, ich własne „ja” jest formą doskonalenia otwartego pojmowania świata. Można powiedzieć, że wszystko co robią jest bezpośrednio – lub pośrednio – pro publico bono. Nawet jeśli robią coś dla siebie nie będzie to nigdy celem, a jedynie środkiem. Cel pozostaje zawsze ten sam i taki sam – idea. Potrafią się jej podporządkować bez reszty, poświęcić jej życie i są w tym przeważnie konsekwentni. Nie dbają zupełnie o siebie i swoje codzienne, przyziemne interesy, myślą wybiegają daleko w przyszłość i martwią się o całą ludzkość, czują się za nią odpowiedzialni. Nie potrafią pokochać jednej osoby, ponieważ kochają wszystkich. Ponieważ schizofrenicy są nadwrażliwi – jak to zostało powiedziane – są także czułym barometrem, wszelkich patologicznych wynaturzeń społecznych. Często nawet próbują im przeciwdziałać, interweniując u tzw. władz lub działając na własną rękę, proponując rozwiązania tyleż prawidłowe i odkrywcze co rewolucyjne. Wtedy to właśnie, tyleż bezwzględnie co nieświadome społeczeństwo, wydaje surowy wyrok – przymusowe leczenie lub tzw. margines społeczny. Pod tym względem, nie ma żadnej różnicy, między dzisiejszym społeczeństwem a średniowieczną inkwizycją – także neguje ono wszystko to, czego nie zdoła zrozumieć. Już w dzieciństwie u potencjalnych schizofreników, uwidacznia się wewnętrzny sprzeciw, który może także przyjąć pewne formy zewnętrzne, wobec jawnego kłamstwa, ukrytej nieszczerości, obłudy, nienaturalności i sztuczności rytuału życiowego. Główną rolę w wywołaniu tego typu reakcji, odgrywa najbliższe otoczenie schizotymika, czyli jego najbliższa rodzina. Jest ona często – zbyt często – zakłamana, nieszczera i obłudna, a w swym zachowaniu nienaturalna i sztuczna. Symptomatyczna jest tutaj totalna dominacja jednego ze współmałżonków – rzadziej innego członka rodziny. Moje doznania z tego okresu, krążą, nieustannie wokół jednego, niezwykle silnego przeżycia. Otóż gdy tylko spostrzegłem całą beznadziejność kiepskiego, życiowego aktorstwa – moja matka po rozwodzie z ojcem, wyszła za mąż po raz drugi, tym razem za pospolitego pantoflarza i tak go sobie wkrótce urobiła, że był posłuszny jej rozkazom jak zdalnie sterowany automat, odtąd w domu rządziła matka, totalnie i niestety niedemokratycznie – powtarzałem sobie, często tuż przed zaśnięciem, kiedy przychodzi czas na refleksję, że nie mogę, nie chcę stać się szarym, wprzęgniętym w drobne, fałszywe gierki polityczno-społeczne, automatycznym manekinem, o twarzy bez wyrazu, pozbawionym sumienia i co najgorsze – rozumu. Jeśli już grać, to po mistrzowsku, grać po prostu siebie. Często też później powtarzano mi : „Jesteś taki dziwny (w domyśle inny), ponieważ sam sobie wmawiasz (w domyśle : sam tego chcesz) dziwność twojej osobowości.” Oczywiście, to prawda, ponieważ gdybym tego nie czynił, szybko utonąłbym w morzu ludzkiej głupoty i stałbym się jako jeden z tych, którzy patrzą a nie widzą, słuchają a nie słyszą. Do czasu olśnienia byłem zagubiony, tym bardziej, że coraz częściej zdawałem sobie sprawę z mojej inności i odrębności mojej osoby. Bałem się, że może jestem chory psychicznie, jednocześnie jednak chciałem aby coś się wreszcie sprawdziło i wyjaśniło, nawet to – jak mi się wtedy wydawało – „najgorsze”. Najgorsza jednak była niepewność. Wszystko było dziwne. Najdziwniejsze zaś było to, co najprostszym i najlepiej wyjaśnionym się wydało. Dziwy i mistyfikacja, mistyfikacja i mistyka przeszywały mnie na wskroś tak, że z wielości płaszczyzn i punktów, traciłem z oczu nie tylko sens konkretnej sprawy, ale i ją samą. W ten sposób ponownie zostawałem z niczym, sam na sam z dziurą myślową, w dziwnej i mistycznej rzeczywistości. Co wszakże udziwnia, koloryzuje naszą rzeczywistość, nadając jej mistyczny, tajemny i zagadkowy charakter.? Oto wszystko początek swój bierze w mitologii. Mity i legendy, wieści dziwne – niektóre nie wyjaśnione po dziś dzień – dały początek wszystkim naszym dzisiejszym postawom, wszystkim myślowym i filozoficznym poglądom i systemom. Nieświadomie powtórzyłem myśl Bruno Szulza. Ale takie właśnie odczucia przepełniały mnie wtedy – tuż przed olśnieniem. Potem treść została ujawniona : jestem varius i powinienem być sobą. Teraz tylko należy ową treść – która jest treścią życia – ubrać w możliwie najbardziej adekwatną formę. Tą formą będzie mój styl bycia, dzieła które pragnę stworzyć i stworzę. Sądzę, że schizofrenicy należą do ludzi odważnych, bo jest odwagą iść z szabelką na czołgi, ale czyż nie jest także odwagą mówić to co się myśli, być zawsze szczerym i uczciwym – aż do perfekcji – w stosunku do siebie, wiedząc jednocześnie, że postawa nasza zostanie w perfidny sposób wykorzystana przez świat – czyli tzw. ludzi, którzy go tworzą. Czyż nie jest wreszcie odwagą wyznawać w swoim życiu, poprzez swoją działalność altruizm i humanizm, gdy świat opanowała filozoficzna choroba czy też chorobliwa filozofia – egoizm. Jeżeli istnieje awangarda ludzkości, awangarda gatunku – ludzie których powinniśmy słuchać w nabożnym skupieniu, za którymi trzeba pójść i naśladować ich – to należałoby zastanowić się teraz, kto tworzy ową awangardę. Czy są to ludzie obdarzeni dużym potencjałem intelektualnym, którzy w cieniu politycznych parasoli i za duże pieniądze konstruują nowe bomby i nową supernowoczesną broń? Czy może mamy darzyć szacunkiem tych z ludzi, zwanych powszechnie politykami, którzy z racji posiadanej władzy robią wszystko aby tę władzę utrzymać – co staje się czasem celem samym w sobie – a przy okazji gnębią narody, wzniecają konflikty i wojny, za które wysoką cenę płacą zwykli, szarzy ludzie? Gdzie w takim razie szukać autorytetów, komu powierzyć władzę nad społeczeństwem, światem? Otóż są ludzie, którym spokojnie moglibyśmy zaufać w tej kwestii. To ci, których dzisiejsze skołowaciałe społeczeństwo – a może to ktoś inny jest tak bardzo gorliwy, ktoś kto ma w tym swój ściśle określony interes, ktoś kto „wyręcza” w tej kwestii całe społeczeństwo? – więzi w klinikach psychiatrycznych – psychotycy i niektórzy neurotycy. To właśnie ci odmieńcy, galernicy wrażliwości, wyprzedzają o lata całe swoją epokę, są ludźmi przyszłości, ludźmi godnymi. Oni znają odpowiedzi na wiele trudnych pytań, ale nikt ich nie pyta, bo ktoś – kto? – orzekł, że varius znaczy gorszy. To prawda, są dumni i małomówni, ale jest to uzasadniona duma – nigdy pycha! – człowieka, który więcej rozumie. Poza tym, tyle razy obrzucano ich błotem, traktowano jak podludzi – co za paradoksalny pirnonsens, wszak powinno być wręcz przeciwnie – że trudno się temu dziwić. Potrafią być szczerzy i spontaniczni jak dzieci. Natomiast dzieciom trudno coś zarzucić. Dla wielu pozostają – i pozostaną jeszcze długo – niezrozumiani, ale czyż nie jest to logicznym następstwem ich wyższego poziomu intelektualnego? Wszak Chrystus, Kopernik, Einstein, także byli – i o ironio, dla wielu pozostają do dzisiaj – niezrozumiani. Ci, którym na tym zależało, tak mocno ugruntowali w nas niechęć do inności, radykalnych innowacji i wszelkiego rodzaju rewolucyjnej odmienności, aż w końcu większość ludzi sama w to uwierzyła, że wszystko co nowe, co zrywa z dotychczasowym status quo, musi być co najmniej podejrzane. A może zabili w nas zdolność do ryzykowania, postawienia wszystkiego na jedną kartę, w imię powszechnego dobra? A może zabili w nas zwykłą, ludzką ciekawość przyszłości? Jeżeli więc chcemy pomóc sobie, pomóżmy tym, którzy mogą pomóc nam – osobnikom nadwrażliwym. Wesprzyjmy ich nie tylko materialnie, ale i moralnie, duchowo. Skończmy z tym bezsensownym, prymitywnym i bezpodstawnym represjonowaniem ludzi, którzy nie uczynili nam nic złego ponad to ,że odcięli się – fizycznie lub psychicznie – od nas i naszego „brudnego” świata. Obdarzmy ich szacunkiem i zaufaniem, a oni z pewnością go nie nadużyją – powstrzymuje ich od tego zasada powszechnej uczciwości wobec siebie i innych – zrobią natomiast wszystko – w miarę możliwości, które im zapewnimy – aby dać nam choć chwilę szczęścia i urozmaicenia w życiu, które jako takie, jest zjawiskiem pięknym ale dość nudnym i monotonnym. Potencjalne możliwości twórcze, intelektualne, a co za tym idzie i organizacyjne osobników schizoidalnych i psychonerwicowców, są o wiele większe od możliwości potencjalnych przeciętnego homo. W związku z tym dzisiejsze społeczeństwo powinno stworzyć ludziom tym odpowiednie warunki co dalszego rozwoju i przede wszystkim działania publicznego. Wszystkich nadwrażliwych, którzy nie potrafią przystosować się do skostniałych i wciąż kostniejących norm moralnych, społecznych, obyczajowych, schematyzmu myślenia, należy otoczyć dyskretną i taktowną opieką – co wcale nie znaczy izolować!- dla dobra społeczeństwa, dla dobra ludzkości. Jednocześnie należy poddawać rzeczywistość reformie. Wszak to co było normą w starożytności, nie było nią w średniowieczu, a normy średniowieczne nie mogą być aktualne do dzisiaj. Przekształcając świat dziś, nie należy lekceważyć przesłania, jakie dale nam schizofrenia na jutro. Trzeba im pomóc. „Tym, którzy więcej czują i inaczej rozumieją i dlatego bardziej cierpią, i których często nazywamy schizofrenikami” (motto do „Schizofrenii” Kępińskiego). Oni sami sobie nie pomogą, ponieważ aby wejść na wyższy poziom rozumienia świata, musieli spalić za sobą most , stłumić lub zniszczyć w ogóle, instynkt seksualny, instynkt posiadania, instynkt uzyskiwania znaczenia i władzy, a więc musieli odrzucić wszystko to, co choć nie sprzyja intelektualnemu rozwojowi człowieka, w dzisiejszym świecie liczy się najbardziej. Normalni ludzie nadal – jak długo jeszcze? – poruszają się w sferze prymitywnych instynktów i popędów stadnych i gatunkowych, a wszystkich, którzy zdołali się już z tej pierwotnej skorupki wyzwolić, nazywają nienormalnymi i pomylonymi. To co powszechnie nazywane jest rozwojem, nie jest nim w rzeczywistości. Jest to raczej udoskonalenie instynktu, podniesienie go do rangi uczucia wyższego, nadal jest to jednak zwykły instynkt, tyle że nieco zmodyfikowany i nic ponad to. Można tu mówić jedynie o rozwoju horyzontalnym, nigdy o wertykalnym. Historia dowodzi, że to właśnie niezrozumiani, odrzucani i niszczeni przez psychopatyczne społeczeństwo – zawsze samotni – twórcy, artyści, rewolucjoniści i reformatorzy, dziś niejednokrotnie odkrywani są na nowo, jako co najmniej wybitne indywidualności lub nawet geniusze. Wśród tych, których dzisiaj – dopiero teraz! – traktuje się z należytym szacunkiem jest Vincent van Gogh, Edgar Allan Poe, Franz Kafka, C.G Jung…
Czy z polskiego ogródka : C.K. Norwid, S.K. Brzozowski, B.Schulz, E. Stachura … i inni. Można długo wymieniać tych, których odkryto na nowo – dopiero po śmierci. Włos się jednak jeży na głowie, gdy pomyśleć ilu genialnych i wybitnych malarzy, pisarzy, muzyków – określanych przez otoczenie, jako nieszkodliwe dziwaki – do dziś czeka jeszcze na odkrycie, czeka aż otoczenie do nich „dorośnie”, a ilu już na zawsze pozostanie w zapomnieniu… „Żył krótko, a wszyscy byli odwróceni” – napis ten widnieje na płycie grobowej jednego z nich. Aż nie do wiary, że dzisiejsze społeczeństwo w swej głupocie i zaślepieniu, może być tak okrutne. Rozwiązanie zagadki i paradoksu genialnych – nieznanych, jest stosunkowo proste. Wyjaśnia ją znakomicie rewolucyjna teoria dezintegracji pozytywnej prof. dr Kazimierza Dąbrowskiego, którą postaram się pokrótce zinterpretować. Dąbrowski – którego uznałbym za prekursora światowej antypsychiatrii – wyróżnia siedem poziomów rozwoju człowieka : poziom psychopatii, poziom psychopatycznopodobny i pseudopsychopatyczny, poziom tzw. normy statystycznej, poziom dezintegracji jednopoziomowej, poziom dezintegracji wielopoziomowej spontanicznej, poziom dezintegracji wielopoziomowej zorganizowanej i usystematyzowanej, i wreszcie poziom integracji wtórnej – przy czym wydaje się, że większość tzw. normalnych ludzi egzystuje w przedziale trzech pierwszych poziomów, natomiast pozostałe cztery pozostają dla nich nieosiągalne. Na uwagę jednocześnie zasługuje fakt, że niemal wszyscy artyści i naukowcy „przebijają” się do co najmniej piątego poziomu rozwoju. Instynkt twórczy i poznawczy nie ujawnia się na trzech pierwszych poziomach. Twierdzi także Dąbrowski, że rozwojowi i ujawnieniu tych potencjalnych wartości, które drzemią w człowieku, sprzyjają wszelkiego rodzaju ekstremalne stany środowiska zewnętrznego i wewnętrznego. Niewątpliwie zaś do stanów ekstremalnych środowiska wewnętrznego człowieka zaliczyć możemy schizofrenię, psychozę maniakalno-depresyjną oraz wszelkiego rodzaju psychonerwice. Obserwacje poczynione przeze mnie pozwoliły jednak, na wyodrębnienie tylko dwóch poziomów rozwoju : pierwszej osobowości i drugiej osobowości. Człowiek rodzi się pozbawiony jakiejkolwiek osobowości, jednak z pewnym potencjałem inteligencji, która ujawnia się wprost proporcjonalnie do dostarczanych bodźców. Dostarczaniem bodźców zajmują się „z urzędu” : rodzina, szkoła, zakład pracy, środowisko naturalne, środki masowego przekazu i całe otoczenie. Nie zawsze oczywiście są to bodźce pobudzające do myślenia. W okresie tworzenia się pierwszej osobowości uwidacznia się zdecydowana przewaga środowiska zewnętrznego nad wewnętrznym. Rodzina – szczególnie zaborcza i autorytatywna matka, którą popiera słaby wewnętrznie ojciec, szkoła – zamknięta w swej sztuczności, otoczenie – zaściankowe i drobnomieszczańsko dogmatyczne, wreszcie totalitarny system władzy, nie dają dziecku żadnych szans na samodzielne wybranie kierunku życia, własnego , subiektywnego spojrzenia na świat. Jego prawa w rozporządzaniu własną osobą – w pozytywnym znaczeniu – są minimalne. W taki oto antyhumanitarny sposób otoczenie „majstruje” i konstruuje dziecku „jego własną” osobowość. Oczywiście, nie jest to jego własna osobowość, stworzona przez niego w dowolny sposób i w dowolnym kierunku, ale osobowość obca, narzucona mu „z góry”, poprzez środowisko zewnętrzne. W większości wypadków – choć uwidacznia się na szczęście, powolna tendencja malejąca – następuje całkowite lub częściowe utożsamienie środowiska wewnętrznego z zewnętrznym – czyli że dziecko bierze narzuconą mu osobowość za jego własną. I właśnie takich ludzi, którym nawet przez myśl nie przemknie, że żyją z narzuconą osobowością, właśnie takich ludzi uznaje się powszechnie za normalnych. Utożsamiając na dodatek ową normalność ze zdrowiem psychicznym. Podkreślam raz jeszcze : normalny, nie znaczy wcale, zdrowy psychicznie. Musimy sobie wreszcie uświadomić, że to właśnie normy społeczne i obyczajowe są chore i przestarzale. Kto się do tych norm przystosowuje, przystosowuje się do patologii, do choroby społeczno-obyczajowej słowem – sam staje się chory. Prosty stąd wniosek : kto uznawany jest przez otoczenie za normalnego, kto patologiczną, narzuconą mu przez środowisko zewnętrzne prymitywną osobowość, uznaje za swoją własną, nie może , no po prostu nie może być zdrowy psychicznie, człowiek zdrowy psychicznie nie może jednocześnie być normalny, to jest chyba logiczne. Można być zupełnie normalnym człowiekiem, tzn. niczym szczególnym nie odróżniać się od otoczenia i jednocześnie być poważnie chorym psychicznie psychopatą – jak to się zdarza najczęściej. Nie znaczy to wcale, iż psychonerwicowcy i schizofrenicy są uosobieniem zdrowia psychicznego. Odnosi się jednak wrażenie, że są oni bardziej świadomi siebie w powiązaniu ze światem, bardziej go czują i lepiej rozumieją. Do tak ukształtowanej osobowości, w późniejszym okresie dochodzi jeszcze jednoznacznie negatywny pierwiastek cywilizacyjny, który w zasadzie zamyka drogę do dalszego rozwoju. Na szczęście opisany powyżej proces miewa także wyjątki od reguły, dzięki czemu świat, powoli bo powoli, ale jednak posuwa się na przód. Jednostki, którym środowisko zewnętrzne – w czasie tworzenia pierwszej osobowości – „przedobrzyło” i dostarczyło tak silnych bodźców, że pobudziło do życia i gwałtownego rozwoju, większość ośrodków – w tym twórczego i poznawczego – środowiska wewnętrznego, nie czują się jednak dobrze w „obcej skórze”, podświadomie zdają sobie sprawę, że nie jest to ich własna osobowość. To podświadome przeświadczenie krystalizuje się powoli w podświadomości, wreszcie kolejny silny bodziec wyzwala olśnienie – tak przynajmniej było w moim przypadku – treść przeświadczenia z warstwy podświadomości trafia do świadomości i wtedy już wiemy na pewno – „co jest grane”. Mam nadzieję, że ludzkość pójdzie wreszcie po rozum do głowy i zacznie naśladować tych, których dzisiaj tak bezmyślnie neguje, w przeciwnym wypadku doskonała będzie tylko technika a nasze instynkty doprowadzone do perfekcji. My jednak sami nadal bardziej podobni będziemy do małpy niż do homo sapiens. Wszystko co dotąd napisałem na ten temat jest jedynie hipotezą, zasygnalizowaniem problemu, zaproszeniem do dyskusji i wskazaniem niektórych dróg wyjścia, ponieważ nie uważam kliniki psychiatrycznej, samobójstwa czy rynsztoka za wyjścia właściwe. Spróbujmy przeto stać się nieco lepszymi , doskonalszymi. Wyobraźmy sobie na przykład, że nasza tolerancja na dobro – tak wewnętrzne jak zewnętrzne – jest nieograniczona, przy zachowaniu niezmiennie wysokiej wrażliwości na zło. Wyobraźmy sobie – lub przynajmniej przekonajmy samych siebie – że jesteśmy samym dobrem, wiedząc jednocześnie, że bliżej nam do diabła niż do anioła. Spróbujmy po prostu trochę zwariować. Właśnie tak po prostu. Staniemy się tedy jak Bogowie – znający dobro i zło, ale uznający tylko dobro. Oto kilka odpowiedzi na pytanie, czym jest schizofrenia. Każda z nich jest ostateczna, jednak żadna nie udziela odpowiedzi pełnej, jasnej i wyczerpującej. Dopiero ich synteza umożliwia spojrzenie na sedno, istotę rzeczy w sposób jasny, pełny a i tak jeszcze nie ostateczny. Oto kilka sposobów na to, jak stać się istotą świadomą, prawie doskonałą – Człowiekiem. Każdy może tego dokonać, każdy ma taką szansę – trzeba tylko chcieć.
P.S.
Tekst ten, powyższy napisałem w 1982 roku, a więc dokładnie dwadzieścia lat temu. Byłem wtedy jeszcze młodym idealistą, podatnym na tzw. „odmienne stany świadomości”. Dzisiaj jestem już starym realistą, i wiem, że dzisiaj nie napisałbym tak entuzjastycznego tekstu o schizofrenii. Ponieważ dzisiaj już wiem że schizofrenia to poważna i ciężka choroba psychiczna (i jak dotąd nieuleczalna), związana nieodwołalnie z cierpieniem psychicznym i fizycznym. Pewnym usprawiedliwieniem dla mnie może być ten dziwny stan, w jakim się wtedy znajdowałem, dziwny stan niepokoju i podniecenia światem i sobą. Oczywiście naiwne, humanistyczne przesłanie tego tekstu jest być może aktualne również dzisiaj, w świecie galopującej dehumanizacji. Myślę jednak, że każdy młody i wrażliwy człowiek, który wczyta się w wielkie dzieło A. Kępińskiego zawsze doznać musi tego niezwykłego uczucia zachwytu, a nawet olśnienia, jakiego i ja doznałem wtedy – dwadzieścia lat temu.

JS. AD.1982 r.


POZA KONTEKSTEM

Zapachy dzieciństwa.

Mój ojciec pachniał cebulą i czosnkiem. Zapach ten towarzyszył mi przez całe dzieciństwo. Oczywiście tylko wtedy, kiedy mogłem być z moim ojcem. A to nie zdarzało się zbyt często. Najczęściej raz, lub dwa razy do roku na Wielkanoc – bo na Boże Narodzenie matka zarezerwowała mnie dla siebie – i na wakacje, latem, gdy najczęściej razem jechaliśmy w góry. To dla zdrowia – tłumaczył mi ojciec. Ta cebula i czosnek. Cebula na zęby, żeby się nie psuły, a czosnek - już nie pamiętam, na co miał być czosnek. W każdym razie, po tej cebuli, ojcu głośno się odbijało, a także równie głośno odchodziły mu gazy, z czym zresztą wcale się nie krył – wręcz przeciwnie. Stwarzało to w naszym domu specyficzną, i rzekłbym łatwo rozpoznawalną atmosferę. Każdy dom ma swój zapach. Myślę, że nasz dom, a właściwie mieszkanie, jeden pokój w poniemieckiej willi, też go miał. I z pewnością był to zapach cebuli i czosnku. Tak myślę, ponieważ nie pamiętam tego dokładnie – miałem wtedy zaledwie kilka lat. Ten zapach, to był zapach mojego ojca. I chociaż naszego domu już nie było, to zapach ten pozostał z moim ojcem jeszcze na długie lata. Nie był to jednak tylko zapach cebuli i czosnku. Albowiem, gdy udawało mi się nieco zbliżyć do ojca, co również nie zdarzało się zbyt często, dawało się wyczuć, obok zapachu cebuli, również silny zapach wody kolońskiej. Cebula i woda kolońska – cóż za niepowtarzalne połączenie. I tego mi właśnie brakuje. Zapachu ojca. Tego zapachu. Ale to nie wszystko – było coś jeszcze. Do kompozycji cebuli i wody kolońskiej dochodził czasami, szczególnie pod koniec dnia, trzeci składnik – zapach potu. W czasach, gdy nie było jeszcze dezodorantów, a dbały człowiek mył się codziennie, zapach potu nie był czymś wyjątkowym, ani odrażającym. Wręcz przeciwnie – na przykład zapach potu, czystej, młodej dziewczyny, toż to prawdziwa symfonia i poemat dla męskich nozdrzy. Zakładając oczywiście, że samemu jest się spoconym, wtedy ten zapach wydaje się tym bardziej czymś naturalnym. Zdrowe, czyste ciało, nawet gdy się poci, pachnie pięknie. A mój ojciec był zdrowy i mył się codziennie. Tak więc, kompozycja zapachu cebuli, wody kolońskiej i potu zdrowego ciała mojego ojca, kojarzy mi się nieodmiennie z domem rodzinnym i wczesnym dzieciństwem, gdzie wszystko było jasne i proste, jak ciepła dłoń ojca lub uśmiech matki. Z kolei, w naszym domu na Demptowie panował niezmiennie specyficzny zapach stęchlizny, ponieważ dom nie posiadał fundamentów i stał niemal wprost na ziemi. Stąd stałe zawilgocenie i grzyb na ścianach, głównie przy podłodze. Ale ten zapach stęchlizny obecny był również w starym kościele w Chyloni, do którego uczęszczałem na msze niedzielne. A także w wielu starych domach i miejscach na Demptowie, w których bywałem. Zapach ten kojarzy mi się ze wszystkim co stare, albowiem zauważyłem, już dużo później, podróżując po Polsce, że również w starych zamkach, ruinach, kuźniach i w ogóle wszędzie tam, gdzie nie ma centralnego ogrzewania unosi się ten sam zapach stęchlizny. Tak więc, zapach ten przywołuje mi na myśl dzieciństwo i stare kościoły. Dzisiaj, w tych okropnych betonowych domach-klatkach, przypominających bunkry, a gdzie człowiek czuje się tak wyobcowany, nie ma już tego swojskiego zapachu wilgoci, czy stęchlizny. Centralne ogrzewanie wysusza tu wszystko na pieprz – naszą skórę, nasze wilgotne wspomnienia i nawet cebula tu nie gnije. Gdy przeprowadziliśmy się z naszego skromnego baraczku na Demptowie, do tego bloku śmierci, jak go nazwałem, przeżyłem głęboki szok, który trwał dobre kilka lat. Właściwie nigdy się nie przyzwyczaiłem i do dziś opłakuję utratę tego kawałka ziemi na Demptowie. To było tak, jakbym wraz z tą ziemią, tym ogrodem i domem, domkiem stracił coś niezmiernie ważnego, jakiś istotny aspekt mojego dzieciństwa, a więc mojej osobowości i przeszłości, mojej własnej, prywatnej historii mojego życia. Natomiast niechęć i wręcz odraza do bloków, które kojarzą mi się obozem koncentracyjnym, lub kołchozem, pozostała mi do dzisiaj i chyba już się jej nie pozbędę. Mentalność ludzi, wychowanych w blokach jest specyficzna, i zupełnie różna od tej jaką reprezentują ludzie wychowani w normalnych domach. Przeróżne zapachy wypełniały moje dzieciństwo. Na przykład moja matka pachniała inaczej. To znaczy inaczej niż ojciec. Właściwie to nie wiem, jak pachniała moja matka, ponieważ ona zawsze się tak paskudnie perfumowała. Tylko czasem, po pracy pachniała oliwą od maszyny do szycia. Babcia natomiast pachniała przeważnie przeróżnymi maściami na reumatyzm. Zapachy to było coś, co najbardziej poruszało moją wyobraźnię. Prousta otworzył jego smak. Mnie zaś otwiera zmysł powonienia. Zapach wydaje mi się najsubtelniejszym aspektem pojmowania rzeczywistości. Gdybym tylko miał możność nie martwić się o nic, ani niczym nie przejmować, ani o nic nie zabiegać, osiąść gdzieś w poczuciu spokoju i pewnej stabilizacji, to z pewnością zająłbym się studiowaniem wszystkich zapachów jakie spotkałem w życiu. Powstała by z tego wspaniała kompozycja, coś na kształt symfonii zapachów, a każdy zapach wiązałby się ze wspomnieniem z dzieciństwa, lub wczesnej młodości. A tak, nie mam ani cierpliwości, ani możności, żeby oddać się temu bez reszty, a połowicznie nie potrafię. Jedynie ten zapach cebuli, gdy otworzyłem szafkę w kuchni okazał się magdalenką Prousta. Ale czy warto, czy można tak kategorycznie zaprzeczać możności? Oto tautologia. Słowa, zamiast języka, forma zamiast treści. Chciejstwo i psychiczne udawanie, że jest się do tego zdolnym, że jest się zdolnym do czegokolwiek. A tak naprawdę, to nie ma nic, oprócz niejasnego pragnienia i bardzo rzeczywistego bólu głowy.

*

Gdy mówię, piszę i myślę o zapachach mojego dzieciństwa i młodości, to mam na myśli całą aurę i atmosferę tego okresu. Być może nie tak istotną, z punktu widzenia dalszych kolei mojego losu, jednak dość istotną dla kształtowania się wrażliwości młodego człowieka. Czyli mnie. To, że dzisiaj potrafię się zachwycać pewnymi subtelnymi aspektami rzeczywistości, zawdzięczam właśnie tamtej atmosferze cudowności, dziwności i tajemniczości, którą przepojone było moje dzieciństwo. I pewnie nie tylko moje, ale każde dzieciństwo jest takie, niezależnie od tego jakkolwiek było trudne, czy tragiczne. To błogosławiony okres w życiu człowieka. I tak bardzo ważny dla całej przyszłości, że jego ważności i wartości nie można przecenić. To inny świat. Tak różny od świata dorosłych, że nie zawsze jest przez nich właściwie rozumiany. Może dlatego, że nie chcą już o nim pamiętać. Ja chcę pamiętać i wiem, że mogę być dzieckiem, będąc jednocześnie dorosłym. Nie tracę w ten sposób ciągłości mojej osobowości, a także ciągłości prywatnej historii mojego życia. Nie muszę zdradzać dzieciństwa dla dorosłości. Nasze życie jest jedną, integralną ciągłością i kawałkowanie go w jakikolwiek sposób nie ma najmniejszego sensu. Czasem mówi się do nierozsądnych dorosłych, którzy brak tegoż rozsądku wyrzucają własnym dzieciom : „zapomniał wół, jak cielęciem był”. Ja nie zapomniałem, nie zamierzam zapomnieć i mam nadzieję, że nie zapomnę. Jakkolwiek mogłoby się to wydawać nierozsądne. Rozsądek zresztą, to dla mnie wartość problematyczna, w przeciwieństwie do pamięci. Pamięć o sobie, o własnej przeszłości, o przeszłości rodziny, kształtuje nasz stosunek do przeszłości, tradycji i historii naszego narodu. Niechęć do własnego dzieciństwa implikuje brak szacunku dla przeszłości własnego narodu. Natomiast znaczenie i siłę pamięci „doceniali” wszelkiej maści zaborcy i okupanci naszego kraju, z całą bezwzględnością ścigając i dławiąc jakiekolwiek przejawy kultu przeszłości. Wiedzieli oni, że żywa pamięć i kult przeszłości, są w stanie poderwać naród do walki. Cóż człowiekowi po rozsądku, skoro w końcu pozostaje po nim tylko kupka kości, kila przedmiotów i pamięć? A w ostatecznym rozrachunku tylko ona się liczy. Pamięć jest święta. Tak jak sen człowieka i ziemia, po której stąpamy. Akceptacja dzieciństwa, oznacza akceptację nas samych, naszych korzeni i fundamentu naszej osobowości. Jesteśmy całością. Znika gdzieś lęk przed śmiercią i poczucie winy, a poczucie bezpieczeństwa znajduje swoje urzeczywistnienie, ponieważ jest właśnie tym – akceptacją. Jesteśmy wolni. Możemy zacząć żyć.

Demptowo.

Moje Demptowo było niedużą, podłużną doliną, otwierającą się w kierunku północnym. Formalnie była to peryferyjna dzielnica Gdyni, ale z racji swego oddalenia od centrum miasta i położenia wśród lasów, pól i łąk, przypominała bardziej wiejską osadę, niż dzielnicę miasta. Takich dzielnic-osad było w obrębie miasta więcej : Pustki, Cisowa, Chwarzno i inne. Były to przedmieścia Gdyni, peryferie miasta. Chociaż słowo „przedmieście” bardziej mi się podoba i odkąd pamiętam, zawsze nazywałem siebie „człowiekiem przedmieść”. W odróżnieniu oczywiście od „miastowych”. Klimat panował tu całkiem wiejski. Ludzie hodowali kury, króliki, a nawet kozy i krowy. Byli też rolnicy, właściciele pól, którzy mieli cały inwentarz, a przede wszystkim konie, w które orali i uprawiali ziemię. Nie było tu traktorów. Nic nie zakłócało ciszy wiosennej orki. Powietrze było czystsze niż w mieście, a zapach był zupełnie inny, to znaczy : taki jak na wsi. Dlatego, gdy dzisiaj jadę na wieś, to tak, jakbym jechał do domu i nigdzie na wsi nie czuję się obco. Lubię wieś i zapach świeżej ziemi na wiosnę. To mnie wzmacnia i napełnia siłą, do przetrwania kolejnego, całego roku, aż do następnej wiosny.

*

Najcudowniejszy był maj i czerwiec, gdy cały nasz ogród, a właściwie mały, przydomowy ogródek, zakwitał różnokolorowym i różnowonnym kwieciem. Właściwie zakwitała cała demptowska dolina, otoczona sosnowym lasem. Było to najcudowniejsze i najbardziej zapierające dech w piersiach widowisko. Tym bardziej, że następowało po długiej i nużącej zimie. Wszędzie wokoło czuło się buchające, na nowo odrodzone życie. Słychać było psy, koty, kury, koguty i stada wróbli przekrzykujące się pod okapem, lub na gałęziach drzew. Wszystko żyło! A intensywność zieleni łąk, pól i lasów mogła jedynie konkurować z intensywnością i głębią błękitu wiosennego nieba. W powietrzu zaś czuło się zapach nadchodzącego lata, a z nim słodkiego rozmarzenia w ogrodzie, wśród kwiatów, nad morzem, lub na górskiej wędrówce. Marzenia… Przez długie lata żyłem wśród marzeń, czyniąc z nich moją małą, osobistą i bardzo intymną religię. Zaczytywałem się Szklarskim i marzyłem o podróżach i przygodach. Marzyłem też o wielkiej miłości, ale to trochę później, pod koniec szkoły podstawowej. Na razie chodziłem do przedszkola, wydeptywałem ścieżki i tunele w dojrzałym zbożu, bawiłem się z chłopakami w strzelaninę, lub przebrany w czarny strój biegałem po dachach.

*

Moje dzieciństwo i wczesna młodość na Demptowie, upłynęły więc pośród różnych zapachów domu i ogrodu; a także zapachów lasu i końskiego łajna; pośród oparów alkoholu unoszących się z głowy mojego ojczyma; pośród przeraźliwych krzyków matki i ciężkich westchnień babci. Zawsze jednak pomimo gęstej atmosfery, jaka panowała w moim domu żyłem jak chciałem, robiłem to co mnie pasjonowało, szedłem za głosem serca. Niczego nie żałuję; popełniłem kilka błędów, jak każdy człowiek; zapłaciłem za nie. Szaleńczo manewrowałem pomiędzy groźnymi rafami moich smutnych uwarunkowań. Parę razy upadłem na twarz. Niczego jednak nie żałuję; żyłem jak chciałem – szybko i treściwie. Liczyło się tylko czucie i wiara, kobiety, wino i śpiew, a przede wszystkim sztuka. W końcu, pozostało już tylko mocno osłabione czucie i cierpki smak wina. (Nieprawda. Wielu rzeczy żałuję i wielu rzeczy się wstydzę. Powiedzmy sobie szczerze: żyłem jak małpa z brzytwą, co skutkowało okaleczeniem kilku osób, za co zostałem przykładnie ukarany). Dziś po wielu latach powoli wychodzę, wygrzebuję się z kryzysu. Czy się wygrzebię do końca? Bóg raczy wiedzieć. W każdym razie cieszę się, że zdążyłem dać świadectwo prawdzie czasów i okoliczności, w których żyłem i w których przyszło mi wzrastać. ”Jakiej prawdzie?” –zapytają lub zakrzykną niektórzy. No cóż, na pewno niepełnej i fragmentarycznej, ale za to mojej, i prosto z serca. Być może wszystko to wyda się nieco chaotyczne, ale czyż nie taki jest właśnie świat i człowiek, pod koniec XX w., w samym środku Europy?

*

Dzisiaj, Demptowo nie jest już cichym zakątkiem, uroczym ustroniem. Zmieniło się w dzielnicę willową, gdzie nowobogaccy nasztaplowali domów, niemal jeden przy drugim – chałupy, jak stodoły, dwu i trzy piętrowe, zupełnie nie pasują do kameralnego klimatu i nastroju niewielkiej kotliny, którą dziś przeorywa potężna autostrada, rycząca i hucząca w dzień i w nocy bezustannym szumem samochodów, wyrzucających w powietrze kłęby spalin. Moje Demptowo, moje dzieciństwo, moja młodość – mój Raj Utracony. Wszystko to odchodzi powoli w bezpowrotną przeszłość, stając się historią. Moją własną, prywatną historią mojego życia, którą zapragnąłem się z Wami podzielić.

Wyobraźnia.

Czyż życie nie jest dziwne? Tak, jest dziwne i można się go bać. Chcę powiedzieć, że każdy ma prawo do tego, żeby się bać, do strachu. I jest to w jakiś sposób normalne i naturalne. Nasi przodkowie również bali się ciemności i różnych zjawisk, których nie mogli wytłumaczyć. A jeśli ktoś mówi, że się nie boi, że nie odczuwa strachu, to chyba nie mówi tego poważnie, albo chce oszukać samego siebie. Życie jest dziwne i tajemnicze, a strach który wypływa z naszej wyobraźni, dodaje mu tylko dodatkowego waloru i uroku. W tym sensie strach i niepokój tylko wzbogacają człowieka, a ktoś kto tego nie odczuwa, może czuć się uboższy o ten tajemniczy wymiar rzeczywistości. Naszą wyobraźnię pobudzają różne bodźce i czynniki. Jednym z nich jest właśnie strach. Przypominam sobie, że moje dzieciństwo, przepełnione było niepokojem, a moja wyobraźnia pracowała na wysokich obrotach. Poszum lasu, trzaskanie furtki, sprawiały, że stawałem się nadzwyczaj czujny. Były też inne, naprawdę dziwne wydarzenia.

Strachy i lęki.

Uświadomiłem sobie, że zawsze się czegoś bałem, przez całe życie. Najpierw było to lęk przed wojną, o której w latach sześćdziesiątych jeszcze tak wiele się mówiło, trwała wojna w Wietnamie, a w 1970, gdy miałem osiem lat, przeżyłem Grudzień, i coś z atmosfery wojny dotarło do mnie i zostało w podświadomości jako uraz. Przez krótki okres bałem się diabła, wyniesionego z Kościoła i opowiadań babci. Śnił mi się po nocach, że z nim walczyłem. Wojna przewijała się w moich snach niczym serial. Potem bałem się bomby atomowej, o której w okresie zimnej wojny często i chętnie mówiono. W snach ukazywały mi się obrazy końca świata. Następnie bałem się raka (jako choroby). Były to zapewne początki mojej hipochondrii. To było moje dzieciństwo. W młodości przyszła kolei na lęk przed śmiercią, chorobą psychiczną, czyli obłędem, grzechem śmiertelnym i karą Bożą. Okresy te trwały latami. W rezultacie powstało u mnie coś w rodzaju „zespołu lęku przed życiem”, czyli po prostu zwykła i prozaiczna nerwica wegetatywna. Wszystko to spowodowane było brakiem bliskiego kontaktu z ojcem (co ja subiektywnie odbierałem i przeżywałem jako po prostu brak ojca) i wynikającym z tego brakiem poczucia bezpieczeństwa. Zawsze za nim tęskniłem i pragnąłem, aby się o mnie zatroszczył. Tą potrzebę noszę w sobie do dziś. Dlatego tak trudno mi być ojcem dla mojego syna. Dlatego tak trudno mi żyć. I być może dlatego piszę tę książkę. Kwoli wyjaśnienia dodam, że mój ojciec również ma nerwicę. On również nie miał ojca, albowiem jego ojciec, a mój dziadek, zginął w 1939 roku, podczas jednego z pierwszych nalotów na Polskę. Dziadek pracował na kolei. Mój ojciec miał wtedy dwa lata. Wychowała go matka, ręką twardą i bezwzględną, jakby chciała mu zrekompensować brak ręki ojcowskiej. Babcia umarła na raka. Ojciec został sam. Nigdy nie czuł się bezpieczny i dlatego zawsze pozostawał sztywny, chłodny i zamknięty w sobie, nawet przede mną, z maską pozornej swobody i luzu na twarzy. I dlatego pozostał tak cholernie samotny, jak ja dzisiaj. Moja matka też miała nerwicę, rocznik 39-ty. Cóż mogło z tego wyniknąć? Retoryczne pytanie. Jedyny szczęśliwy okres, jaki pamiętam to kilka pierwszych lat życia, gdy mieszkaliśmy (jeszcze jako rodzina) w Szczecinie, w starej poniemieckiej willi, pełnej muzykujących rodzin (mój ojciec był muzykiem), tuż obok wielkiego i przepięknego Parku Kasprowicza. Tam zacząłem chodzić do przedszkola, tam nawiązywałem pierwsze przyjaźnie, tam rozpoczął się proces kształtowania mojej wrażliwości. Tych kilka lat, pośród dźwięków różnych instrumentów, tak w domu jak i w filharmonii, do której często zachodziłem z ojcem, pośród wysokich i smukłych topoli, rozłożystych kasztanów, oraz wielkich, płaczących wierzb, pośród tej zieleni, tych dźwięków, tych zapachów i tych ludzi, to był najszczęśliwszy okres w moim życiu i bodaj bym go nigdy nie zapomniał. Potem był powrót do Gdyni ( tu się urodziłem); dezorientacja, smutek i ból; rozpad, a raczej utrata rodziny (jako całości). I wreszcie nowy rozdział w moim życiu –Demptowo. Fakt, że boję się życia i śmierci implikuje wszystkie następne : „luki w pamięci, kłopoty z koncentracją”, nierównowaga i labilność psychiczna, poczucie niższości, niska samoocena (z jednoczesną kompensacją, czyli tendencją do rozdymania „ja”), kłopoty z emocjami itd. Nie zamierzam zgrywać twardziela, dlatego mówię jasno i otwarcie, że potrzebuję kogoś (zresztą, kto nie potrzebuje?) kto by mnie zaakceptował. (Odpowiednia kobieta byłaby tu dobrym rozwiązaniem). Dlatego tak dobrze czułem się wśród przyjaciół, i dlatego dzisiaj tak bardzo mi ich brakuje. To pragnienie kontaktu i uczestnictwa, bycia we wspólnocie jest charakterystyczne dla ludzi cierpiących na lęk przed życiem. Dlatego też szczególnego znaczenia nabiera dla nich, dla neurotyków przesłanie Jezusa o miłości wzajemnej. To oni potrzebują najbardziej tej miłości, troski i akceptacji. Można powiedzieć, że to właśnie do nich przyszedł Chrystus. Powiedziałem o kobiecie, że byłaby dobrym rozwiązaniem. Ale czyż może być co trwałego między mężczyzną a kobietą? Poza tym, kobieta sama jest, z natury, istotą potrzebującą. Chociaż nie zawsze uświadamia sobie, że swoją potrzebę może zaspokoić u boku mężczyzny, kryguje się na „niezależną”. Takie są skutki feminizmu, który prowadzi do rozbicia podstawowej dla rozwoju człowieka idei rodziny. Skutek jest taki, że kobieta pozostaje bez mężczyzny w pustce, którą wypełnia imaginacjami, co prowadzi ją do alienacji i osamotnienia, którą z kolei kompensuje sobie w postaci ekspansji zawodowej, w tzw. życiu publicznym, które dotychczas było domeną mężczyzn. To samo dotyczy mężczyzny, który czując się zagrożony staje się prostacki i brutalny. Gdyby oboje (kobieta i mężczyzna) byli sobą i byli razem, to nie musieliby nic kompensować, ani imaginować. Stworzyliby jedno pole, jedną przestrzeń wspólnoty, w której mężczyzna (już nie zagrożony) mógłby być, zgodnie ze swą naturą, bardziej miękki i delikatny, kobieta natomiast (również nie zagrożona i nie zmuszona do „odgrywania kobiety” na siłę) byłaby, również zgodnie ze swą naturą, nieco twardsza i bardziej stanowcza. Poza wszystkim, w wymiarze metafizycznym, feminizm jest próbą podważenia praw natury i woli Boga. Przeto zasługuje na największe potępienie. Nie chciałbym jednak, aby mylono wspólnotę małżeńską ze wspólnotą Kościoła. Kościół jest wspólnotą duchową, dla ratowania ludzi zagubionych. Małżeństwo jest wspólnotą fizyczną, z natury i dla natury. Nie mają one ze sobą nic wspólnego, poza samą strukturą wspólnoty.

Metafizyka, egzystencjalizm, pesymizm.

Z całym szacunkiem dla przeszłości, muszę jednak powiedzieć, że najważniejsza jest teraźniejszość, tu i teraz, ten moment i ta chwila. Bo przecież, tak naprawdę, to czas nie istnieje – do czego doszedłem już w szkole podstawowej, pewnego pięknego dnia, wracając ze szkoły do domu. Przeszłość i przyszłość istnieją tylko w nas samych, w naszych umysłach i naszej wyobraźni. Tak więc, wszelkie podróże w czasie, w sensie dosłownym, są niestety niemożliwe, choć istotnie niezmiernie fascynujące i rozpalające wyobraźnię. My jednak wciąż żyjemy w przeszłości, lub w przyszłości, mając poważne problemy ze znalezieniem się tu i teraz. Wspomnienia, złudzenia, iluzje – to wszystko przesłania nam rzeczywisty wymiar i znaczenie naszego życia. Świat wypełnia wielkie TERAZ. Życie ludzkie jest krótkie i żadna chwila, która minęła już nie powróci, ani się nie powtórzy. Dlatego trzeba żyć i cieszyć się życiem, i dlatego nasze życie ma tak wielką wartość. I dlatego należy je wykorzystać w sposób godny i odpowiedzialny, o ile to możliwe, nie krzywdząc nikogo. Ponieważ, czy zdoła człowiek cofnąć choćby jedno słowo, które padło z ust jego? Nasz świat historyczny, świat przeszłości i przyszłości istnieje tylko w naszej głowie, w sposób najzupełniej nierzeczywisty. Rzeczywiste jest tylko tu i teraz. Życie jest krótkie, a czas nie istnieje. Co z tego? Ano, tylko to, że zbyt często nie doceniamy uroków i wartości naszego życia. Nie potrafimy się cieszyć, że żyjemy i to w dodatku, w tak doskonałej formie, jaką jest homo sapiens. Kiedyś, w dzieciństwie i wczesnej młodości dość często odczuwałem tę czystą radość życia, w której było też wiele wdzięczności dla Boga-Natury, za to że stworzył mnie człowiekiem. Byłem wtedy bardzo religijny. No, w każdym razie nie byłem obojętny na tak zwaną metafizykę. Kościół odegrał dużą rolę w kształtowaniu mojej osobowości i duchowości. Tak kształtowały się zręby mojego indywidualizmu, romantyzmu i idealizmu. I to, w zasadzie, pozostało mi do dzisiaj. Z tym, że wzrósł mój sceptycyzm i pesymizm, a także krytycyzm, tak w stosunku do siebie, jak i do innych. Niestety, nie udało mi się ominąć czarnej dziury egzystencjalizmu, w którą wpadłem na długie lata, a z której teraz właśnie powoli wychodzę. Świat bez Boga jest piekłem. Nawrócić się, ale jak? – pyta udręczony człowiek. Poznaj, żeś grzeszny – odpowiada Pismo i kościół. Zdobądź się na odwagę poznania prawdy o sobie. Spójrz prawdzie w oczy. A gdy w prawdzie wytrwasz – prawda cię wyzwoli, jak mówi Chrystus. Widać z tego, że warunkiem sine qua non wolności, jest odwaga. „Nie bójcie się! – mówi Chrystus. – Jam zwyciężył świat!” W tym sensie można mówić o odwadze bycia wolnym, lub o odwadze wolności. Dzisiaj, w epoce posttotalitarnej, gdy każdy z nas nosi za pazuchą strach przed sobą, przed ludźmi, przed władzą, postulat odwagi wolności jest szczególnie ważny. Znów potrzeba nam herosów. Tym razem znacznie więcej niż w przeszłości. Powiedziałbym, że zapotrzebowanie na herosów dnia codziennego i zwykłego życia, znacznie ostatnio wzrosło. Honor, godność, przyzwoitość, umiar – to cechy współczesnego herosa. Aby być naprawdę wolnym, każdy z nas musi stać się herosem, to znaczy: zdobyć się na odwagę bycia wolnym. Tylko w ten sposób możemy urzeczywistnić nasze człowieczeństwo i wypełnić nasze powołanie do bycia człowiekiem rozumnym. A zatem, kto się odważy być wolnym? Odwaga zaś wolności polega na poznaniu ograniczeń i dobrowolnym poddaniu się tym ograniczeniom, które wynikają bezpośrednio z prawa naturalnego i moralnego. Jednak nie tym, które wynikają z mentalnej ciemnoty demosu, lub z totalitarnych zapędów rządów. Paradoksalnie więc wolność oparta jest na pewnej formie dobrowolnego zniewolenia, uzależnienia od wyższej konieczności, jaką jest Bóg. Spinoza stwierdził, że wolność jest uświadomioną koniecznością. Ale, aby sobie tą konieczność (życia i śmierci) uświadomić, potrzebna jest odwaga, która moim zdaniem jest kluczowym pojęciem w całej kulturze i cywilizacji europejskiej. Bądź odważny! – zdaje się mówić Chrystus, dodając nam otuchy. „Poznaj samego siebie” głosi hasło na świątyni Apollina w Delfach. Poznaj i uznaj, żeś słaby i grzeszny. Spójrz, jak krótkie jest życie, w porównaniu z wiecznością. Tylko tyle, nic więcej. To już wystarczy, żeby z radością i wdzięcznością rzucić się w ramiona Stwórcy, w których jesteśmy tak bezpieczni, że nie lękamy się już o nic. To zaś pozwala nam na otwarcie się na człowieka, to dopiero pozwala nam żyć. I tak, koniec pewnej drogi, wewnętrznego rozwoju, jest jednocześnie początkiem naszego prawdziwego i rzeczywistego życia. Niestety, dzisiaj czuję się samotny, i opuszczony. Co dzień zmagam się z wciąż powracającym lękiem przed śmiercią.

*

Oczywiście, godność ludzka jest jednym z najniebezpieczniejszych mitów, w cywilizacji europejskiej. Kto się tym mitem zachłyśnie, skazany jest za życiową porażkę, w świecie przemocy i pieniądza. W kulturze Dalekiego Wschodu, sprawy te pojmowane są w sposób mniej idealny, a bardziej naturalny. Bo czymże jest człowiek? Miarą wszechrzeczy, czy kupką kości, mięsa i jelit, gdy spadnie z dachu? Godność, to pojęcie podejrzane, które czasami przeszkadza żyć. Jest więcej takich pojęć, ale to wydaje się najniebezpieczniejsze – może prowadzić do nieuzasadnionej dumy, a nawet pychy. Osobiście, wolę widzieć człowieka znacznie skromniej, jako pyłek na wietrze, lub kruchą trzcinę, albo mniej poetycko, jako zwierzę dwunożne, nieopierzone i oczywiście czasem rozumne. Ta przewaga kultury nad naturą, przewaga przygniatająca wprost wątłą świadomość człowieka i obarczająca go nieuzasadnioną odpowiedzialnością i winą za to, co dzieje się z nim i wokół niego, wynika z przemożnej dominacji prawa moralnego Starego Testamentu. Bardziej realistyczne, prawdziwe i naturalne wydaje mi się podejście filozofii Wschodu, która widzi człowieka jako część przyrody. Ja tak o tym piszę, ponieważ jest to problem, z którym borykam się od lat, problem uwikłania człowieka w kulturę, która w końcu zamienia się w klatkę, z której tak trudno się wydostać. Dlatego, gdy atakuję kościół, czy chrześcijaństwo, czy w ogóle kulturę europejską, w jej aspekcie moralno-etycznym i aksjologicznym, próbuję tylko wydostać się z klatki, a właściwie jest to tylko bezsilne targanie i szarpanie prętami tej klatki. Wynik tego jest taki, że ja czuję się zmęczony, czy wręcz wyczerpany, sama zaś klatka pozostaje nie naruszona. Doprawdy nie wiem, jak z tego wybrnąć. Freud też poruszał ten problem. Ale on był lekarzem. Mógł przynajmniej sam sobie udzielić fachowej porady. Chociaż on, jako Żyd, musiał być tym bardziej przytłoczony jarzmem nakazów i zakazów Prawa. Chrześcijaństwo nie daje żadnej sensownej odpowiedzi, ponieważ samo poddało się i uległo przemożnej dominacji dekalogu i można wyczuć, że duch Starego Testamentu unosi się nad nim, niczym groźne memento. Wyniesienie człowieka do rangi boga i miary wszechrzeczy, jak to miało miejsce w chrześcijaństwie, zrodziło pychę i brak pokory wobec natury. Oczywiście, pierwotnie chodziło o przyjęcie przez boga postaci człowieka, a więc zupełnie odwrotnie, ale kto z intelektualistów dzisiaj o tym pamięta. Tak więc pierwotne zamierzenie Chrystusa, czyli przebóstwienie człowieka, odniosło zupełnie odwrotny skutek. Człowiek udowodnił, że potrafi byś przewrotny. Kościół natomiast nie potrafił skorygować tego błędu. Chrześcijaństwo, poprzez mętną scholastykę, przyczyniło się mimowolnie do powstania w głowach Europejczyków, i nie tylko ich, mentalnego chaosu. Podsuwając człowiekowi pojęcie boga- człowieka, dała mu do ręki narzędzie, którym on podciął gałąź na której siedział. A była to gałąź łącząca go z matką-naturą. Odtąd człowiek stał się wygnańcem z raju i wiecznym tułaczem, w poszukiwaniu swojej zagubionej tożsamości. Dzieciństwo zaś jest rajem, czyli stanem sprzed wygnania i zagubienia, zyskując wymiar symboliczny i metafizyczny. Dlatego tak wielkie znaczenie przywiązuję do dzieciństwa. Oczywiście, Żydzi zostali wygnani z raju znacznie wcześniej, niż mieszkańcy Europy. W każdym razie, wygląda na to, że mamy ten sam problem. Gdybyśmy tylko mogli być i pozostać dziećmi, świat wyglądałby chyba nieco inaczej, no i oczywiście nie mielibyśmy żadnych kłopotów z tożsamością, ponieważ do nas należałoby Królestwo Niebieskie. Czyż nie tak mówi Pismo? A może to jest jakiś skrajny idealizm? Sam nie wiem, co o tym myśleć. Boli mnie głowa. Świat podzielony jest na kasty. Najprostszy podział, to podział na dorosłych i dzieci, ale są też inne podziały – świat kobiet i świat mężczyzn, kasta młodzieży i kasta ludzi starych, i wiele innych. Kasty te żyją obok siebie, nic o sobie nie wiedząc i w zasadzie nie komunikując się ze sobą. Żadnego porozumienia. Raczej niechęć, uprzedzenia i wrogość. Jak żyć w tak rozbitym świecie? Nie wiem. Właśnie się zastanawiam, próbując znaleźć jakąś odpowiedź. Może należałoby coś zmienić? Boże, cały świat na mojej głowie. Mam to w nosie, nic mnie to nie obchodzi. Chcę powrócić myślami do czasów dzieciństwa, gdy swobodnie siedziałem na mojej „gałęzi”, w pełnej łączności z matką-naturą, nie skażony jeszcze żadnymi moralno-etycznymi fanaberiami, dawałem się ponosić wyobraźni i byłem niemal szczęśliwy. Siedziałem na leżaku w ogrodzie, wśród kwiatów, niczym kot wygrzewając się w słońcu i mrużąc oczy, z lubością, godzinami przyglądałem się chmurom. Gdzieś, tam wysoko, nad polami śpiewał skowronek. Wieczorem zaś, było tak cicho, że słychać było dolatujący z końca doliny śpiew kobiet, gdzie przy kapliczce odprawiano nabożeństwo majowe. Tej ciszy, tak cudownej, łagodnej i swojskiej, poprzetykanej tylko gdzieniegdzie dalekim szczekaniem psów, tej ciszy, tak żywej, kojącej i miłej uchu, nie zapomnę nigdy. To jedna z największych wartości, jakie wyniosłem z Demptowa –Arkadii mojego dzieciństwa. Zachodzące słońce wypełniało dolinę miedzianozłotym blaskiem. Wiosna przełamywała się w lato. A Bóg był wtedy tak prosty i naturalny, jak zapach kwiatów w ogrodzie, blask słońca i śpiew skowronka.

Egzystencjalizm.

Paradoks : nienawidzę bloków, a muszę w nich mieszkać, ponieważ nie potrafię wyrwać się ze szponów niemożności, w którą wpędzili mnie moi rodzice i po trosze ja sam. Albo na przykład : słowo „my”. Tajemnicze słowo, którego znaczenia nie znam i nie rozumiem, ponieważ moi rodzice nie nauczyli mnie, co to znaczy „być razem”, i co oznacza słowo „my”. Nie zdążyli – zbyt szybko się rozeszli. Nie wiedzieli tylko, a może nie chcieli wiedzieć, że rozchodząc się z sobą, rozchodzą się również ze mną. Moi rodzice rozeszli się. A więc, znaczenie pojęcia „my” w moim umyśle, którego zobrazowaniem byli „oni razem”, również się rozeszło i rozpadło. Ta pierwotna jedność, na której bazuje, uczy się i wzrasta każde dziecko, nie była mi dana. Od zarania mej pamięci i świadomości, mój świat był rozdarty pomiędzy Gdynię, gdzie mieszkałem wraz z matką, i Szczecin, gdzie mieszkał mój ojciec. Mój świat, od początku rozdarty i rozbity, nigdy nie zaznał kojącego smaku jedności. Stąd cała moja dezorientacja życiowa, zmęczenie, niemożność. W domu zbudowanym na pękniętym fundamencie nie można się czuć bezpiecznie. A gdy zdamy sobie sprawę, że jesteśmy nań skazani, ogarnia nas niezmierne i głębokie uczucie smutku, osamotnienia i nostalgicznej tęsknoty, które odtąd staje się nieodłącznym towarzyszem życia. Odtąd też, zaczynamy tworzyć obronną mitologię : „że niby nie jest tak źle”, i przyjmując różne pozy, próbujemy zatuszować uczucie głębokiego dyskomfortu psychicznego i wewnętrznego rozdarcia. Wtedy też, jedyną możliwą ucieczką od cierpienia i wewnętrznego bólu, wydaje się twórczość. Ucieczka ta jest formą autoterapii i poradzenia sobie z tragicznym problemem. Ale wiem, że każdy „artysta z konieczności” oddałby wszystkie swoje „dzieła” i z prawdziwą radością porzuciłby swoją „twórczość”, w zamian za uczucie wewnętrznej jedności, którego pozbawiono go w dzieciństwie. A co, jeżeli ktoś nie potrafi tworzyć? Co mu pozostaje, jaka forma ucieczki? Alkohol, narkotyki i w końcu samobójcza śmierć… Tak kończą ofiary matrymonialnych eksperymentów. Sprawcy tych zbrodni, żyją na ogół długo i w miarę szczęśliwie… Często nawet bez poczucia winy. Tylko czasem dziwią się, gdy nazwać ich po imieniu. Wtedy udają zdziwienie i zaskoczenie, stając się obrzydliwie śliscy. Tak reagują również moi rodzice. Tak reaguje każdy, kto chce zagłuszyć swoje własne sumienie. Postępują tak, bo pragną uciec od odpowiedzialności życiowej. Odpowiedzialność życiową kojarzą z odpowiedzialnością karną. Boją się kary i dlatego uciekają od nas, wykręcając się w sposób tak obrzydliwie oślizgły. Nie wiedzą, że jedyną karą jaka mogłaby ich spotkać, jest konfrontacja z ich własną bezradnością i niedojrzałością. Brak im odwagi, wiecznie rozgoryczeni i niezadowoleni. A potem mają pretensje, że my również dezerterujemy z życia. No cóż, przykład idzie z góry i niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ale oni odgrywają się na nas, mszczą się za swoje niepowodzenia życiowe. Tak, rodzice niszczą psychicznie swoje własne dzieci. I to w imię tych wartości, których sami się wyparli. Oto szczyt hipokryzji i istota konfliktu pokoleń. Znam wiele osób, które są ofiarami swoich własnych rodziców. Niemal wszyscy moi znajomi zostali w ten tak okrutny sposób doświadczeni. Cały system wychowawczy, panujący w naszym kraju, akceptowany zresztą przez kościół katolicki, oparty jest na jednej, podstawowej zasadzie-pewniku, mówiącej, że dzieci powinny słuchać rodziców. Wszyscy głośno o tym mówią i chętnie się na to powołują. Natomiast nikt jakoś nie wspomina o tym, że rodzice powinni również słuchać swoich dzieci. Bo tylko w ten sposób możliwy jest dialog. A nasz system wychowawczy i nasza kultura, to przerażający, okrutny i nie znoszący sprzeciwu monolog. Najczęściej jest to monolog silniejszego, w stosunku do słabszego – aroganckiej władzy do bezbronnego społeczeństwa, rodzica do dziecka, nauczyciela do ucznia, urzędnika do obywatela. Wszak totalitaryzm nie bierze się z nikąd, z niczego. Stąd właśnie, z braku dialogu, wszelki występek, przemoc, zbrodnie i totalitaryzm. Nikt nikogo nie słucha, chętnie natomiast traktuje się człowieka instrumentalnie, by mówić do niego. W tej sytuacji, trzeba cały ten system wychowawczy, prymitywną obyczajowość i udawaną kulturę, uznać za antyhumanitarny i nieludzki wytwór. Dużą rolę w ukształtowaniu się tej tak smutnej, żałosnej i tragicznej sytuacji, odegrał kościół katolicki, który uparcie prezentował i lansował strywializowaną wersję Ewangelii, w jej aspekcie doraźnym, nie zaś ponadczasowym, transcendentnym i wiecznym, jak tego chciał Chrystus. Uciekając w ogólniki – bo tak łatwiej – i gubiąc się w sprzecznościach, oraz ogólnym bełkocie na temat miłości i prawdy, nie wiedząc dokładnie co pojęcia te miałyby oznaczać, nie sprostał kościół zadaniu, które sam sobie przed wiekami postawił. Kościół przez wieki robił ludziom wodę z mózgu, a ich moralność sprowadził na manowce. Zachwiał i podważył ludzką wiarę w naturalną zdolność właściwego osądu, każąc mu posługiwać się sztuczną matrycą, która niestety nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. Jednocześnie trwał proces alienacji i wyobcowania kościoła ze społeczeństwa. Dzisiaj kościół jest tylko gettem i skansenem. Niestety, skutki jego działalności i spustoszeń jakich dokonał w ludzkiej psychice, na długo jeszcze pozostaną w naszej świadomości i w naszym życiu, w postaci błędów wychowawczych, dylematów moralnych i dziwnego pomieszania w sferze wartości. Chcę tu powiedzieć, że ludzie szukający w kościele i w nauce kościoła odpowiedzi na dręczące ich pytania egzystencjalne, srodze się zawiedli. W tym sensie kościół zawiódł pokładane w nim nadzieje. Chcąc zbawić wszystkich, nie zbawił nikogo.

Pesymizm.

Zawsze, całe życie poszukujemy kogoś, kto by nas zrozumiał i zaakceptował. Ja tylko raz spotkałem takiego człowieka i trwało to krótko. Dlaczego tym kimś nie mogą być nasi rodzice? Nie wiem… Trudno jest publicznie przyznać się do szaleństwa. Ja jednak to zrobię. Jestem szalony. Oszalałem, ponieważ nie spotkałem nikogo, kto by mnie zrozumiał i zaakceptował, kto pomógłby mi zrozumieć i zaakceptować siebie samego i chciałby być ze mną dłużej niż kilka dni. Rodzice mi nie pomogli, przyjaciele mieli swoje kłopoty, zresztą bardzo podobne do moich. Zostałem sam na sam z własną samotnością, cierpieniem i niepewnością. Pisząc o dzieciństwie, jako o raju zdaję sobie sprawę, że istnieje również dojrzałość. Pojęcie dojrzałości trochę mnie niepokoi, ponieważ nie bardzo go rozumiem. Ale myślę, że jest to stan, gdy znów, po burzliwym okresie dojrzewania, powracamy na naszą „gałąź”, tylko już nieco zmienieni — całkowicie pogodzeni ze sobą i światem. Jednak to błąkanie się po bezdrożach nierzeczywistości w poszukiwaniu własnej tożsamości i dojrzałości może trwać długo, bardzo długo, a czasem trwa tak długo, że człowiek jest już zbyt wyczerpany, aby osiągnąć cel i odpocząć wreszcie na swojej gałęzi. Człowiek umiera – gałąź pozostaje pusta.

*

Jestem już u kresu sił. Jak długo można pisać o niemożności, niespełnieniu, nienasyceniu i wynikającym z tego szaleństwie? Jak długo można pisać o lęku przed śmiercią? Sam sobie zadaję te pytania, ale gdy patrzę na dzisiejszy świat pozbawiony idei, ogołocony z duchowych wartości, z metafizyki i boga, to myślę sobie, że nigdy nie dość pytań, zadawanych sobie i światu, nie dość wołania na puszczy. Trzeba wojny, lub zarazy, żeby wstrząsnąć sumieniami, bo inaczej one się degenerują i głuchną. A gdy sumienia usypiają, do głosu dochodzi pieniądz. A gdy do głosu dochodzi pieniądz, gdy on staje się najważniejszy i najbardziej pożądany, to znaczy, że świat wchodzi w fazę kryzysu. Ludzie zaczynają mówić o wojnie, szaleńcy wychodzą na ulicę i głoszą rychłą zagładę, psychopaci strzelają z okien do przechodniów, a magazyny broni są pełne… Wtedy zastanawiam się i zadaję sobie pytanie : czy jeszcze istnieje jakaś przyszłość dla człowieka? I sam sobie odpowiadam : tak, jedyna przyszłość to powrót do tradycyjnych wartości – prawdy, dobra i piękna, a także zdrowego rozsądku i realizmu. Innej przyszłości dla człowieka nie widzę.

*

Świat chyli się ku upadkowi., a ja : siedzę tu, łykając tabletki na uspokojenie i walcząc ze swoją nerwicą. Siedzę i piszę, i nie wiem, czy jutro się obudzę. Koniec świata jest blisko! Nie chcę jeszcze umierać!! Przecież w ogóle nie żyłem! Co za pech. Dlaczego właśnie ja? To nie fair. To wszystko wygląda tak ponuro – przyszłość Polski, Europy i świata. To przyprawia o ból brzucha. Ja się boję! Tak, boję się, ponieważ zachowałem resztki rozsądku i instynktu samozachowawczego. Zwierzęta również wyczuwają zbliżającą się katastrofę. Ja jestem zwierzęciem dwunożnym, nieopierzonym i rozumnym, i boję się, bo wyczuwam instynktownie, zbliżający się koniec. Nie mój, nie tylko mój – nas wszystkich. Bo przeze mnie mówi jakaś zbiorowa intuicja. To nie ja mówię – to głos ludzkości!

Europa i my.

Gdyby ktoś dzisiaj zapytał mnie : co jest dla ciebie najważniejsze? Odparłbym bez wahania : moja dusza. Jednocześnie jednak wizja życia wiecznego i nieśmiertelności duszy, podsunięta nam przez chrześcijaństwo jest bardzo niebezpieczna. Sprawia ona mianowicie, że człowiek zapatrzony w tę wizję, w „przyszłe życie”, niezbyt docenia teraźniejszość i doczesność, traktując życie tylko tymczasowo, „tak jakby”, z nonszalancją, a nawet lekceważeniem. Z myślą utkwioną w jakiejś abstrakcyjnej wieczności, ma poważne trudności ze skupianiem się na tym, co jest tu i teraz. Stąd brak szacunku dla chwili, która mija, a nawet dla życia jako takiego, dla jego doczesnych, przemijających i kruchych przejawów. A przecież, gdy się głęboko wgryźć w słowa Chrystusa, to przecież wyraźnie widać, że nie chodziło mu o żadne „życie po śmierci”, w dosłownym znaczeniu, ale przemianę duchową (metanoia) człowieka, w kierunku uchwycenia wieczności w teraźniejszości. Tak więc, dusza przede wszystkim, w której jednak nieśmiertelność mocno powątpiewam. Od czasów starożytnej Grecji nastąpiła jakaś dziwna przemiana : kiedyś to religia była przypisana do człowieka, co znaczyło, że człowiek mógł zmienić religię; dzisiaj to człowiek jest przypisany do religii, a religia próbuje zmienić człowieka. Dzisiaj człowiek jest ubezwłasnowolniany, przez religię i ideologię, które czasem tworzą wspólny system, skierowany przeciwko wolności ludzkiej. Dzisiaj człowiek musi się bronić, ponieważ rozbudowana eschatologia chrześcijańska kładzie się długim i głębokim cieniem na życiu człowieka, pozbawiając to życie niepowtarzalnego uroku i radości. Śmierć stała się tematem tabu, tak jakby nie była czymś naturalnym. O śmierci mówi się najczęściej ze smutkiem lub lękiem. To nie w porządku, w stosunku do natury. Chrześcijaństwo, z całą swoją eschatologią, miało być odpowiedzią na pytanie o śmierć, miało pomóc człowiekowi pogodzić się z jej naturalnością, koniecznością. Była to propozycja mocno osadzona w tradycji żydowskiej. Niestety, okazała się ona nie strawna dla umysłów innych, niż semickie, a więc dla Europy. Zamiast „udomowić”, oswoić i obłaskawić śmierć, chrześcijaństwo uczyniło zeń siłę demoniczną, w postaci dobrze nam znanego skąd inąd „pana diabła”. W każdym razie nie przez przypadek w średniowiecznych misteriach śmierć chodzi z diabłem pod rękę. A negatywny stosunek do śmierci na długie stulecia stanął nam, mieszkańcom Europy kością w gardle, a raczej w głowie. Zajmowali się tym problemem bodaj wszyscy filozofowie europejscy, poeci i myśliciele. I nie można było sensownie go rozwiązać, bez jednoczesnego odrzucenia koncepcji chrześcijańskiej, a w takim przypadku eo ipso skazywało się siebie samego na odrzucenie przez kulturę zdominowaną przez światopogląd chrześcijański – vide casus Nietzsche. A to już pachnie nietolerancją i lekkim totalizmem. Korzystanie z życia, branie z niego ile się da, pełnymi garściami, od dawna uważane było za dziwnie nie stosowny sposób na życie. Nie bez pewnej racji, jednak napiętnowanie cielesności i zmysłowości było już chyba pewnym nadużyciem. Jeżeli zaś mówimy o koncepcji, czy światopoglądzie chrześcijańskim, to wydaje się, że jest on w tej chwili jedynie obowiązującym w Europie, co z kolei wydaje mi się „lekkim” zubożeniem myśli europejskiej. Zresztą samo pojęcie „Europy”, czy „europejskości” jest dla mnie nieco zbyt abstrakcyjne. Przecież przynajmniej do X w. nie istniało pojęcie „Europy”, które rozprzestrzeniło się dopiero wraz z chrześcijanizmem, i było odpowiedzią i reakcją na inwazję islamu. Od pojęcia „myśli europejskiej” bliższe mi są więc pojęcia myśli polskiej, niemieckiej, greckiej itd. oraz myśli poszczególnych myślicieli i filozofów, czyli powrót do pierwiastków narodowych i indywidualnych. Bardzo natomiast podoba mi się pojęcie „Europy Ojczyzn”, a także małych ojczyzn, bardzo małych ojczyzn, miejsc, krain, miast, ulic i domów. Zresztą pamiętać należy, że pojęcie „Europy” powstało jako hasło integrujące, w obliczu inwazji arabskiej na Europę, ok. VIII w., a utrwaliło się w okresie krucjat „chrześcijańskiej Europy przeciw poganom”. I analogicznie można mówić o Europie plemion, rodów, rodzin. Jedność kulturową Europy można zaakceptować tylko pod dużymi zastrzeżeniami. Dzisiaj, Polacy mają pewien drobny kompleks „Europy”. I nie należy się temu dziwić, zważywszy niemal dwustuletnią „nieobecność”, z krótką przerwą na dwudziestoletni oddech. Ale czy słusznie czujemy się nieswojo z tego powodu? Wręcz przeciwnie, mamy bogatsze doświadczenia, a zatem i nasza świadomość narodowa, nasza „polska dusza” jest bogatsza. A może tylko bardziej skomplikowana? Istotnie, Zachód jest „prostszy”.

*

Aby dokładnie zbadać i zrozumieć sens i mechanizm tego zasadniczego i historycznego przełomu, jaki nastąpił w dziejach naszego narodu i państwa, na przestrzeni kilkuset lat, od XIV do XVIII w., musimy cofnąć się w czasie do okresu, w którym Polska stawała się poważną i liczącą się siłą w układzie politycznym Europy, zajmując należne jej miejsce wschodnich rubieży cywilizacji łacińskiej. Powrócić musimy myślą do Europy zjednoczonej, od Pirenejów po Bug i od Kadyksu po Gniezno, do Europy zjednoczonej ideą uniwersalistycznego i ponadnarodowego państwa chrześcijańskiego, którego punktem centralnym i stolicą zarazem był Rzym; państwa, zjednoczonego pod berłem cesarza, a pod faktycznym panowaniem papieża. W tej zjednoczonej Europie, do której dzisiaj wzdychamy i tęsknimy, wszystko miało wymiar nie tylko polityczny, ale przede wszystkim moralny. Pamiętać również należy, że już za panowania Bolesława Chrobrego, Europa kończyła się na Bugu. Dalej na wschód była już tylko Azja, dzika i bezkresna, o której nikt nic nie wiedział, poza tym, że nie jest bezpiecznie wybierać się w tamtą stronę… I tak pozostawało przez następne kilkaset lat, aż do czasu, gdy Polska, będąc częścią Europy, nie weszła w alians z „azjatycką” Litwą… Gdy więc u schyłku XIV w., po długim panowaniu dynastii Piastów, tron i koronę przejęła dynastia Jagiellonów, Polska była już krajem silnym militarnie, oraz stabilnym gospodarczo, krajem wolności i tolerancji, dobrze rozwiniętej państwowości, oraz – co równie ważne –rozbudzonej i wciąż rosnącej świadomości narodowej. Na samoświadomość społeczną przyjdzie jeszcze w Rzeczypospolitej poczekać pół tysiąca lat. Niemniej jednak moment zmiany dynastycznej, był z pewnością swego rodzaju zakończeniem i podsumowaniem długiego okresu tworzenia i umacniania państwa polskiego, jednoczenia ziem, oraz walki o integralność granic. Szczególnie owocna w tym względzie okazała się polityka zagraniczna, oraz zabiegi dyplomatyczne Kazimierza Wielkiego, ostatniego z dynastii Piastów. To właśnie od niego bierze swój początek polska polityka zagraniczna. Była tedy Polska krajem wolnym i niepodległym. I takim miała pozostać jeszcze przez następne dwieście lat. Epoka panowania Piastów, szczególnie zaś Władysława Łokietka, oraz Kazimierza Wielkiego, była niezbędnym przygotowaniem do tego Złotego Wieku, jakim dla Rzeczypospolitej było panowanie dynastii Jagiellonów. Wspaniałe, piastowskie preludium do wielkiego, jagiellońskiego koncertu świetności i potęgi państwa polskiego i litewskiego, oraz narodu polskiego i litewskiego, a także wszystkich innych narodów, wchodzących w skład Rzeczypospolitej. Władztwo ostatnich Piastów nadało rozwojowi Polski niezbędnego dynamizmu politycznego i gospodarczego rozmachu. To właśnie dzięki niemu, rozwój ten w przyszłości nabierze tak imponującego przyspieszenia. Dlatego też nawet sprawa rozbicia dzielnicowego, nabiera w tym kontekście zupełnie innego, nowego wymiaru. Pomińmy tutaj aspekt, skądinąd ważny, sprawiedliwości ojcowskiej Bolesława Krzywoustego, w stosunku do swoich synów, z których każdy na równi mógł pretendować do tronu i korony. Pamiętać natomiast należy o ówczesnej sytuacji politycznej Polski, tak wewnątrz kraju, jak i w jej kontekście międzynarodowym. Była ona wtedy szczególnie niekorzystna. Opowiedzenie się po stronie antypapieża, stałe zagrożenie ze strony Niemiec, zaognione stosunki z Węgrami i Czechami, oraz zatargi graniczne z książętami ruskimi. Wszystko to stawiało młode i niezbyt jeszcze silne państwo Bolesława, w bardzo niekorzystnej sytuacji międzynarodowej. Natomiast postępujące sprzeczności i konflikty lokalne i regionalne, rodowe i plemienne, wynikające z rosnącej roli możnowładców, dążących do jak największej autonomii wobec władzy centralnej, były czynnikiem destabilizującym państwo od środka. W tej sytuacji, testament Bolesława był tylko złem koniecznym, dla zachowania status quo, oraz politycznej i militarnej niezależności państwa, jako całości. Każdy bowiem z książąt, stojących na straży swojej dzielnicy, w istocie stał jednocześnie na straży ziemi polskiej, a zatem ciągłości i jedności państwa polskiego. Patrząc z perspektywy, manewr decentralizacyjny Bolesława, z pozostawieniem jednak zwierzchności seniora i Krakowa jako stolicy, był korzystny z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, zapewniał ciągłość jedności państwa polskiego, poprzez utrwalenie, umocnienie i obronę jego poszczególnych dzielnic. Po drugie, był istotnym doświadczeniem dla książąt i możnowładców, a także dla późniejszych pokoleń Polaków, doświadczeniem które ugruntowało przekonanie, że tylko w państwie zjednoczonym ,przy silnej władzy centralnej, perspektywa rozwoju jest dostatecznie jasna i przejrzysta. Doświadczenie to, stało się istotnym składnikiem, tworzącej się świadomości narodowej, oraz widzenia interesów dynastycznych w kategoriach ogólnopaństwowych. Dynastia Piastów spełniła dobrze swoje zadanie, kładąc mocny i solidny fundament pod przyszłą świetność Rzeczypospolitej. Bez tego fundamentu, nie byłoby możliwe stworzenie przez Jagiellonów, już w następnym stuleciu, największego i najpotężniejszego imperium w Europie, jakim była Rzeczypospolita Obojga Narodów. W świetle powyższych faktów, ówczesna Polska jawi się nam, jako kraj silny, bogaty, wewnętrznie zwarty i niezależny od jakichkolwiek wpływów z zewnątrz. Geniusz polityczny Kazimierza Wielkiego, sprawił iż za jego panowania, Polska, która była przecież zapóźniona w stosunku do Zachodu o kilkaset lat, dogoniła Europę i zrównując się z nią, stała się faktycznie i praktycznie jej integralną częścią. Jest to bodaj jedyny moment w dziejach naszego kraju, oraz narodu, gdy Polska była równorzędnym partnerem całej reszty Europy. Co więcej, schyłek XIV w. ,to również jedyny moment, w którym Polska będąc najbliżej Europy, kulturowo, gospodarczo i politycznie, bardziej związana była z Zachodem, niż ze Wschodem. Któż mógł przypuszczać, że owa sytuacja tak przecież dla nas korzystna, potrwa tak krótko i w przyszłości ma się już więcej nie powtórzyć… I nikt nie musi nam proponować powrotu do Europy, ponieważ geograficznie Europa kończy się na Uralu, kulturowo zaś na Bugu. Nigdy więc jej nie opuszczaliśmy, tak w przenośni, jak i dosłownie. Natomiast ona opuszczała nas nieraz i nieraz robiła nam grubą nieprzyzwoitość. Proponuję więc zamknąć temat stwierdzeniem, że to nie my jesteśmy w Europie, ale Europa jest tutaj.

Polska i ja.

I tak, wychodząc od ojca, matki, rodziny i miejsc związanych z dzieciństwem, doszedłem do historii polski. Zawsze byłem rozdarty, pomiędzy pragnieniem wyjazdu z tego kraju, ucieczki od destabilizacji i smutnej beznadziei, a imperatywem walki o wolną i niepodległą Polskę. Pragnąłem uciec stąd, ponieważ uznałem, że miejsce to, w którym leży Polska, jest w jakiś złowieszczy sposób fatalne, a kraj słaby, skazany jest na marną wegetację. A jednak nie wyjechałem, jestem tutaj i piszę. Gdy dziś patrzę na Polskę, to od razu boli mnie brzuch , głowa i moja nerwica wegetatywna pogłębia się. To boli. Jednak jestem zbyt słaby fizycznie, aby rzucić się do walki – musiałbym poderwać naród, a do tego trzeba mieć krzepę i nerwy ze stali. Znów więc powraca uparcie myśl o emigracji. W imię instynktu samozachowawczego, w imię normalności i zwykłego życia bez stresów. Ogarnia mnie smutek, gdy dzisiaj patrzę na Polskę i obserwuję upadek kultury i obyczajów, powszechny brak wychowania i dobrych manier, chamstwo, które głównie idzie z Warszawy, czyli ze Wschodu, a także brak idei i wizji rozwoju, oraz doszczętnie zniszczone i zdegradowane życie polityczne. Wielki upadek. Panie Wołodyjowski, wstawaj, larum grają! Przyczyny? Są proste i prozaiczne: korupcja, mafia, koterie, układy, przemoc, arogancja i alienacja władzy, magia urzędu i wyższość urzędnika nad zwykłym obywatelem, monstrualna biurokracja, brak kultury, niskie morale narodu, pijaństwo i alkoholizm, degradacja wartości tradycyjnych, komercjalizacja i amerykanizacja życia, konsumeryzm (termin Redlińskiego), wykańczające podatki i rabunkowy fiskalizm, brak szacunku dla weteranów pracy, stolica w Warszawie, brak żywej idei samorządowej genetycznie uwarunkowany indywidualizm, brak poczucia patriotyzmu i godności narodowej, błędne tendencje wychowawcze i demoralizacja młodzieży, szalejący feminizm, sowietyzacja i azjatyzacja (odgórna) polityki, brak szacunku dla imponderabiliów, zachwianie instynktu samozachowawczego narodu itd. Właściwie powinienem zacząć od stolicy w Warszawie, bo od tego wszystko się zaczyna – jaki król takie królestwo, jaka stolica takie państwo. Drogi wyjścia? Równie proste : stolica w Krakowie, lub Poznaniu, silna władza centralna z równie silnym samorządem terytorialnym, regionalnym i lokalnym, silny pieniądz, sprawne rolnictwo, rozwój rzemiosła, system monarchii parlamentarnej, niskie podatki i tanie kredyty, powrót do tradycyjnych i patriotycznych wartości. Jednak nie stanie się nic dopóki ludzie nie zrozumieją, że pieniądze się nie liczą – liczy się solidarność, a sprawiedliwość nie jest pustym słowem. Tak bym chciał, żeby w Polsce było lepiej, żeby była wolność i dobrobyt, żeby ludzie nie umierali za wcześnie, tylko żeby żyli sobie długo, spokojnie i w miarę szczęśliwie, żeby dzieci rodziły się zdrowe, a ludzie starsi otoczeni byli troską i szacunkiem, żeby zakochani spacerowali całymi nocami w poczuciu bezpieczeństwa, żeby kobiety całowane były w rękę, przepuszczane przodem, żeby nie musiały pracować w biurze, żeby odnalazły swoje miejsce, realizując się w rodzinie i macierzyństwie, żeby ludzie nie bali się teraźniejszości i nie lękali o przyszłość, żeby byli dla siebie milsi, życzliwsi, żeby byli solidarni, nie od święta, ale na co dzień, żeby interes narodu i ojczyzny stawiali zawsze ponad interesem własnym, a cele dobra publicznego, sprawiedliwości, porządku, ładu i harmonii, żeby im zawsze przyświecały. Amen. Mógłbym wtedy spokojnie wyjechać, nie będąc posądzonym o ucieczkę, i osiadłszy gdzieś nad Morzem Śródziemnym, wygrzać swoje stare zziębnięte kości i ukoić znękane nerwy. A potem wrócić tu i może jeszcze coś napisać. Jednak na razie jest to niemożliwe, ponieważ rzeczywistość skrzeczy, że aż uszy bolą, a nasza polskość, z szabli i krwi, ciąży nam poczuciem winy, jak kula u nogi, i albo wszyscy stąd wyjedziemy, albo weźmiemy się w garść i zrobimy coś z tą naszą polskością, bo inaczej ona nas zniszczy. Może lepiej by było, gdybyśmy byli mniej „polsko-katoliccy”, a bardziej rozsądni, przezorni, porządni i solidni, jak Niemcy na przykład, albo Japończycy. Zawsze należy się uczyć i brać przykład od najlepszych. Przy naszej, polskiej wyobraźni i potencjale intelektualnym, ludzi wykształconych, mamy duże szanse stać się europejskim „tygrysem”, państwem silnym i stabilnym. Jednego tylko musimy się nauczyć – lepszej organizacji pracy. Musimy też przestawić gospodarkę z przemysłowo-handlowej na rolniczo-przemysłową, bo w tym jesteśmy dobrzy, a handel to nie jest nasza mocna strona – są lepsi. Poza tym, ziemia leżąca odłogiem to wstyd i hańba. Lekki narodowy szowinizm, też by nie zaszkodził. Położyć też trzeba tamę rządom technokratów i biurokratów, którzy mają tendencje do tworzenia państwa w państwie. Nacisk należy położyć na kompetencje, wykształcenie, wiedzę, doświadczenie i osobistą odpowiedzialność. Narodowy socjalizm typu niemieckiego, czy konserwatywny liberalizm typu brytyjskiego wydają się najlepszymi wzorami do naśladowania. A jak to mówią: „na naukę nigdy nie jest za późno”. Nie przeczę, że państwem, którego kondycję i ustrój szczerze podziwiam jest Wielka Brytania. Postuluję więc współpracę z Zachodem, ale w rozsądnych granicach. Jeśli chodzi o Wschód, to przy utrudnionym handlu, ekspansja kulturowa zawsze jest możliwa. Poważnym problemem jest ekologia i osłabienie sił witalnych narodu (statystyki!). Ale to jest skutek, rezultat antynarodowej polityki ostatniego półwiecza. Naród powinien wziąć sprawy w swoje ręce, rozwijając i wcielając w czyn ideę szeroko pojętej samorządności, tak aby prawdą stało się stwierdzenie : „Polska samorządem stoi”. Dążyć powinniśmy do typu społeczeństwa obywatelskiego i w pełni samorządnego. Pozwoli to wykluczyć dominację państwa i jego aparatu nad narodem. Państwo stanie się wtedy prostym przedłużeniem, niejako wynikiem i wypadkową wszystkich samorządowych działań społeczeństwa, oraz od tych działań zawisłe. Charakter państwa zależałby od jakości, poziomu i powszechności samorządowych działań obywateli. W tym wypadku państwo i jego niewielki, ale sprawny aparat pełniłby prostą funkcję usługową wobec narodu, realizując zasadę : „Wszystko dla człowieka”. Kontrola społeczna poczynań aparatu państwowego byłaby skuteczna, co powstrzymałoby alienację i biurokratyzację władzy. Wskazana jest szeroko zakrojona profilaktyka społeczna. Słowem : szacunek dla przeszłości i ochrona wartości, ale przede wszystkim: pozytywizm i praca u podstaw. Oczywiście, „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. I od tego trzeba by było zacząć. Naprawę moralnej kondycji narodu zacząć już od kołyski, od przedszkola, od szkoły. I nie lekceważyć tego, bo zlekceważony dzisiaj, problem ten mści się w potworny sposób w przyszłości. Tu trzeba prawdziwego przełomu, niemalże rewolucji i wiem, ze nie będzie to łatwe, bo pięćdziesiąt lat bolszewickiej propagandy zrobiło swoje, a ostatnie kilka lat tak zwanego „drapieżnego kapitalizmu”, poczyniło wprost katastrofalne spustoszenia w psychice narodu i młodzieży. Kościół zaś katolicki, który zawsze stał na straży tego co godne, dobre i sprawiedliwe, jakby niczego nie zauważył, dogadał się z nową władzą, zdradzając tym samym naród i własne ideały. Najważniejsze, to nauczyć ludzi młodych, a najlepiej jeszcze dzieci, być tu i teraz. W zasadzie, wszystkie dzieci żyją chwilą i są tylko tu i teraz, wystarczy im w tym nie przeszkadzać, nie kazać im myśleć o sobie kontekście ich przyszłości, lub przeszłości. Aby tego dokonać musimy nauczyć siebie, i nasze dzieci, nie myśleć o sobie w czasie, w kontekście czasu i w powiązaniu z czasem, ponieważ to co nas boli, to tylko nasze „ja”, zagubione gdzieś w przeszłości, lub przyszłości. Być świadomym siebie, nie myśleć wciąż o sobie („ja”) – tego musimy się nauczyć i tego nauczać nasze dzieci. Być jakby postronnym obserwatorem siebie samego, bez jakiejkolwiek ingerencji w to, co się z nami dzieje – to znaczy zdobyć dystans do siebie samego, do swojego „ja”, to znaczy być poza swoim „ja”. Nie przejmować się, zdać się na los, swój geniusz, lub Opatrzność. I nigdy nie myśleć o sobie, w kontekście innych ludzi, ich poglądów i zapatrywań, czy oczekiwań. A najlepiej w ogóle porzucić myślenie spekulatywno-dyskursywne i zdać się na intuicję i swobodną grę wyobraźni. Tego musimy uczyć. To jest podstawą wolności wewnętrznej i swobodnego rozwoju. A wolny obywatel, to rozumny obywatel. Trzeba podnosić w młodzieży i umacniać wiarę w siebie, w ich geniusz, w naturalne dobro człowieka. (I ja kiedyś wierzyłem w swój geniusz, dzięki temu byłem silniejszy i szczęśliwszy. Zachwianie tej wiary przypłaciłem duchowym upadkiem i ciężką nerwicą, która wyniszczyła mój organizm). Nauczyciel zaś, powinien być stoikiem i stosować sokratejską metodę nauczania.

*

Smutno jest, gdy umiera człowiek. Tym bardziej może, gdy jest to człowiek służby, posługi, człowiek który swoim życiem ocalał to, co najważniejsze, który dawał siebie i wskazywał drogę cnoty i sprawiedliwości. Smutno jest gdy umiera nauczyciel, mistrz, duchowy przewodnik, a przy tym człowiek skromny i pełen pokory wobec wyroków losu. I smutno jest, gdy stara Europa, która w nim żyła i przez niego emanowała na innych, odchodzi, umiera. Ale nie trzeba płakać –wszak taki jest porządek rzeczy, że ciało powraca do ziemi, a pozostaje przesłanie i pamięć. Lecz pozostawmy w sobie ten smutek, bo może tylko on nam pozostanie po starej, dobrej Europie i ludziach, którzy ją tworzyli.

Sprawy elementarne.

Miłość jest pewnym szczególnym rodzajem niezdrowego podniecenia i egzaltacji. Miłość nie istnieje, tak jak, nie istnieje żadne abstrakcyjne pojęcie dotyczące sfery duchowej. Ponieważ sfera duchowa także nie istnieje. Zwierzęta nie znają pojęcia miłości, a jednak żyją w pełnej harmonii z naturą. Myślę, że moglibyśmy się wiele nauczyć od zwierząt. Wszelki zaś grzech i występek w sferze moralno-etycznej, jest tylko błędem umysłu, wynikającym z pychy, czyli błędnego wyobrażenia człowieka o sobie samym, że jest kimś innym, niż jest w rzeczywistości. Nazywamy ten błąd zaślepieniem, lub głupotą. A wszystko to są abstrakcje myślowo-pojęciowe, które nie istnieją. Nawet umysł nie istnieje. Istnieje tylko ciało, czyli materia i z niej wynikają wszelkie implikacje. Istnieją też inne rodzaje oddziaływań niematerialnych, jednak nie istnieją one same przez się, a tylko przez ciało. Mają więc charakter względny i warunkowy. Rozum jest funkcją ciała i poza ciałem nie istnieje. Jeżeli zaś ciałem nazwiemy wszelką materię, to okaże się, że Rozum wypełnia cały wszechświat i nas samych. Przyznałem się do idealizmu, a okazuje się, że po cichu wyznaję materializm. Ale nie ma tu sprzeczności – idealizm to kultura, materializm to natura. W każdym razie zdrowy materializm, na wzór Talesowsko-Heralkitejski, jeszcze nikomu nie zaszkodził. Natomiast idealizm, a szczególnie spirytualizm, stał się przyczyną prawdziwych udręk duchowych współczesnego człowieka. Poza tym, jak to mówią :”bliższa ciału koszula”. Uzupełnianie się tych dwóch aspektów rzeczywistości – materializmu i idealizmu spirytualistycznego – nazywam realizmem, lub zdrowym rozsądkiem czyli Rozumem, lub rozumnością, w odróżnieniu od rozumowości, która jest wszystkim tym, co wiemy i myślimy o Człowieku, a czym on nie jest. Dzisiaj często mylimy człowieka rozumnego, z człowiekiem rozumowym. Człowiek rozumowy to człowiek, jakiego znamy z kultury, z nauki o człowieku, a w gruncie rzeczy z wszelkich nauk, jakie go dotyczą, także ze sztuki, literatury, filozofii, z całego systemu informacji, który wypełnia przestrzeń ludzką. Jest to więc obraz Człowieka – jakby nasze zwierciadło. Dodajmy – obraz statyczny, dany , zastany i utrwalony. Rozumność zaś, jest immanentną cechą każdej materii. Rozumność człowieka, którą nazwiemy Rozumem, zawiera się w samym akcie pojmowania rzeczywistości. Jest więc cechą i funkcją dynamiczną i praktyczną, wynikającą z samej natury człowieka, nakierowaną na przystosowanie i przetrwanie. Człowiek rozumowy, to człowiek abstrakcyjny, żyjący tylko w kulturze. Człowiek rozumny, to człowiek konkretny, rzeczywisty i fizyczny, poruszający się, zmieniający się w czasie i przynależny do określonej przestrzeni. Różnica pomiędzy nimi jest taka, jak różnica pomiędzy nami, a naszym odbiciem w lustrze, lub taka jak pomiędzy pojęciem, a jego urzeczywistnieniem, abstraktem, a konkretem. Tak więc, jeżeli ktoś opiera się na ogólnie przyjętej wiedzy o Człowieku i stąd czerpie informacje o sobie, to żyje w przestrzeni jakby nierzeczywistej. Takiego człowieka nazywamy „człowiekiem rozumowym”. Zawsze nurtowało mnie pytanie: skąd wiemy, że jesteśmy ludźmi? Ponieważ myślimy? Myślenie jest tylko obróbką informacji danych, pochodzących najczęściej z nauki i kultury, czyli wiedzy powszechnej. Ten rodzaj myślenia nie prowadzi do niczego, a raczej prowadzi tylko do utrwalenia, zastanego już obrazu Człowieka, w kulturze, sztuce i naszym umyśle. Ten rodzaj myślenia, charakterystyczny dla mężczyzn, uniemożliwia w zasadzie prawidłowe funkcjonowanie organizmu ludzkiego. Ale jest jeszcze inny rodzaj myślenia, który nazwiemy intuicyjno-instynktownym, a który jest tylko prostą funkcją życia w ogóle, immanentnie z nim związaną (to jest ten sam rodzaj „myślenia” jaki przejawia pantofelek, czy twój pies, to jest właśnie Rozum). Człowiek pierwotny był człowiekiem rozumnym, a jego Rozum służył mu tylko i wyłącznie do przetrwania, a więc miał wymiar ściśle dynamiczny i praktyczny. Sam człowiek (pierwotny) nic o tym, ani o sobie nie wiedział. Ale jak widać nie musiał – natura wie co robi. W dzisiejszych czasach człowiek nam się trochę zdegradował, większy nacisk kładąc na swój własny obraz, niż na dynamiczno-praktyczny wymiar swojego istnienia. A ja lubię sobie czasem nie myśleć – to bardzo przyjemne, szczególnie po intensywnej pracy umysłu. Zresztą, pojęcie umysłu też należałoby poddać gruntownej despirytualizacji. Zwykliśmy kojarzyć pojęcie umysłu za samą tylko psychiką człowieka, podczas gdy na przykład Chińczycy, mówią w tym wypadku o całej kondycji ludzkiej. Ten sam błąd popełniamy myląc, lub utożsamiając Zachód z Europą. Zachód, jak sama nazwa wskazuje, jest tylko częścią Europy, do której należą także kraje południa, środka i północy. Nigdy nie czułem się człowiekiem Zachodu, zawsze zaś Europejczykiem. Także Polska nigdy nie była częścią Zachodu, choć zawsze była częścią Europy. Ale to są sprawy elementarne.

Przyjaciele.

Mówiąc o dzieciństwie, oraz młodości, chciałbym tu także powiedzieć o kilku moich przyjaciołach, z którymi swego czasu łączyły mnie dość zażyłe stosunki. Tak sobie myślę, że największe szczęście, to spotkać szczerych, wrażliwych ludzi, przyjaciół. Nie każdemu jest to dane. Ja miałem to szczęście i dlatego chcę o tym napisać. Muszę przyznać że byłem szczęśliwym człowiekiem. Żyłem jak chciałem, a okres o którym mówię to najlepszy okres w moim życiu – także dzięki nim. Cezary, kolega i przyjaciel z ławy szkolnej, z którym wspólnie marzyliśmy o zbudowaniu maszyny czasu. Jakub, jego poznałem najwcześniej, tworzył muzykę, malował, rysował, pisał, od razu wyczuliśmy w sobie pokrewne dusze, łączyła nas miłość do sztuki i nieprzeciętna wrażliwość na świat i piękno. Spotykaliśmy się tylko po to, żeby być z sobą. Całymi dniami i nocami przesiadywaliśmy razem, nic nie mówiąc – wystarczała sama obecność. Każdy tworzył swoje. Wspólnie poszukiwaliśmy dróg wyjścia z marazmu, wielokrotnie wyciągaliśmy się z psychicznych dołków. Byliśmy różni, ale zmierzaliśmy w jednym kierunku – ku wyzwoleniu. Roman, filozof i działacz patriotyczno-niepodległościowy, silnie związany z kościołem katolickim, co mi jednak wcale nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Obaj na polu metafizyki szukaliśmy odpowiedzi, na dręczące nas pytania : o siebie, świat i Boga. Obaj też staliśmy na gruncie nauki Jezusa i na tym budowaliśmy swój światopogląd. Tak, łączyła nas religia i patriotyzm, skłonność do mistycyzmu i gorąca miłość ojczyzny. Niezliczoną ilość nocy strawiliśmy na tak zwanych rozmowach istotnych. Nasz związek był braterski, w dosłownym tego słowa znaczeniu – kochałem go jak brata. Grzegorz, to człowiek, który w pewnym momencie stał się dla mnie najważniejszą osobą na świecie. Dzięki niemu, doznałem największego olśnienia w moim życiu. On był dojrzały. Był dla mnie wzorem cnoty i upartego dążenia do doskonałości. Chociaż czasem wyczuwałem w nim dziwną słabość. Potrafił stawić czoła najsilniejszemu z nas – Sławkowi, podczas pamiętnej wyprawy w Tatry. Był mi chyba duchowo najbliższy ze wszystkich. Sławek, tytan myśli, twardy jak skała, był poniekąd nauczycielem nas wszystkich, a moim to już na pewno. To on był intelektualną wyrocznią w naszym towarzystwie. Jego sądy były tak przenikliwe i głębokie, że zapładniały nasze umysły na długie lata. Niestety, czasami wydawało się, że również jego serce jest z kamienia. Wszyscy byliśmy idealistami, może oprócz Sławka, który zawsze podkreślał, że jest realistą. Wszyscy poszukiwaliśmy drogi i prawdy o sobie i świecie. Drążył nas ten sam robak egzystencjalnego niepokoju, pociągały te same, bezkresne równiny metafizycznego nieba. To była wspólnota duchowa, o jakiej dzisiaj mogę tylko marzyć. Istnieje wspólnota krwi, i to jest natura, ale istnieje też wspólnota myśli i ducha, i to jest kultura. i jeżeli akceptuję kulturę, to tylko dla jej wymiaru i aspektu uniwersalnego, wspólnotowego i jednoczącego. To, że człowiek ulega transcendencji, wykraczając poza samego siebie zawdzięcza właśnie temu pierwiastkowi kultury i drugiemu człowiekowi. Ta wspólnota ducha, rozmowy po świt, wspólne przedsięwzięcia i wyjazdy, to wszystko, co sprawia, że możemy mówić o przyjaźni, trwało niemal dziesięć lat – od końca lat siedemdziesiątych, do końca lat osiemdziesiątych. Był to najważniejszy okres w moim życiu.

Bóg i klatka.

Opowiedziałem i napisałem o moich przyjaciołach i o wspólnocie, którą poniekąd tworzyliśmy, dlatego, że chciałbym poczynić pewne wyznanie, bodaj najważniejsze z dotychczas poczynionych. Otóż wydawać się może, że byłem i jestem nadal piewcą indywidualizmu, ba – przyznałem się do niego. Jednak to, że konstatuję fakt bycia indywidualistą, nie znaczy jeszcze, że chcę nim być, że miałem jakiś wybór, że ktoś mnie pytał o zdanie. O nie. Indywidualizm jest w istocie złoconą klatką, takich nieudaczników, jak ja. Mówią oni : „tak, w prawdzie jestem zamknięty, ale popatrz na pręty mojej klatki, są ze szczerego złota”. Nie znają oni stanu bycia wolnym, bycia poza klatką, dlatego z konieczności uczynili ją racją swojego bytu. Jak to mówią : „jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”. Jednak intuicyjnie i instynktownie wyczuwają oni, że nie jest to ich prawdziwa osobowość, prawdziwa twarz, prawdziwy i wolny byt. Czują to i boleją, że znaleźli się w tak paskudnym położeniu. Ale nie dadzą tego po sobie poznać, wręcz przeciwnie – z dumą polerują pręty swojej klatki. Ale ja mówię o tym otwarcie – może po raz pierwszy w życiu, a może już po raz kolejny. Bo przecież zawsze, przez całe życie dążyłem do czegoś wyższego, co wykraczałoby poza mój indywidualizm. Każdy mój wiersz, każda strona dziennika i każda strona tej książeczki są na to dowodem. Były to próby wyrwania się z klatki. Dzisiaj mówię jasno i otwarcie : to, co ponadindywidualne, powszechne, ogólne i uniwersalne, lepsze jest od indywidualizmu. Natura, to system doskonale harmonijny – każda struktura niższa i węższa, w sposób naturalny i wynikający z jej natury, podporządkowana jest strukturze wyższej i szerszej, ta zaś jeszcze wyższej i tak dalej. Niższe i mniejsze jest elementem wyższego i większego : człowiek – rodziny, rodzina – rodu, ród – plemienia, czyli narodu, naród – ludzkości. Tak wyobrażam sobie porządek świata. Indywidualizm się tu nie liczy – nie ma tu dla niego miejsca. Im mniej indywidualizmu, tym bardziej harmonijna całość, czyli Kosmos. Dlatego rację mieli Chińczycy, a mylili się Grecy, których tak ukochałem. Zasłaniałem się Grecją, aby usprawiedliwić swoje położenie. Teraz nie muszę już tego robić. Chociaż rozsądniej byłoby powiedzieć, że także Zachód posiada swoją część Prawdy. Niestety, mocno już zagubioną. Należałoby ją na nowo odszukać i wydobyć na światło dzienne i rozgłosić na dachach i po rogach ulic, aby ludzie wiedzieli, czego się trzymać, i aby się już więcej nie sprzeciwiali naturze. Wydaje mi się, że właśnie to robię. Albowiem Bóg natchnął mój umysł, tak jak natchnął umysł każdego człowieka, do tego aby dążył do Niego, bo On jest tym, co najwyższe, najszersze, On jest tym, co spina najdrobniejszy element z całością, z Kosmosem, On jest Alfą i Omegą – to jest jasne oczywiste i naturalne. Każdy człowiek ma to dążenie zakodowane w swoim sercu. Nie czuję się więc wyróżniony. Dążenie to może być utrudnione, właśnie z powodu klatki indywidualizmu. Dlatego zanik cech indywidualnych uważam za rzecz pożądaną. Harmonia, porządek i ład świata może być zachwiany tylko wybujałym indywidualizmem. Oczywiście, na małą skalę greckich polis nie był on aż tak groźny. Jednak gdy w grę wchodzą narody i ludzkość, indywidualne ambicje mogą okazać się zgubne. Już dziś widać, co zrobił człowiek ze swoim domem, swoją planetą, zagubiwszy gdzieś poczucie wspólnoty i szacunek dla harmonii świata. Dlatego musi Bóg wytracić człowieka, aby się opamiętał. To właśnie chciałem wam powiedzieć, to wam mówiłem przez całe życie, i to wam mówił Jezus! „Nawróćcie się!” I nie próbujcie zachować swojego małego życia, swojego „ja”, bo ono niczym jest, bo czymże ono jest w porównaniu z życiem rodziny, rodu, plemienia, ludzkości i całej przyrody, całego naturalnego świata? Cóż jest ważniejsze dla harmonii świata : nasze „ja”, czy prawidłowe funkcjonowanie rodziny? Niech egoizm was nie zaślepia – oddajcie Bogu, co boskie, oddajcie swoje życie Bogu, roztopcie swoje życie w Jego Życiu, jest to najlepsza rzecz, jaką możemy zrobić, dla ratowania świata i nas samych jako gatunku. Wymaga to pokory, dojrzałości i odwagi. Wynika to z tego, że można komuś (także Bogu) coś dać (siebie, swoje życie), a nie tylko oczekiwać i brać. A to tak rzadko przychodzi nam do głowy. A oto ja, szaleniec boży, mówię wam o tym, przypominając stare prawdy, bo takie jest moje zadanie. Jestem to winien wielu ludziom, których spotkałem, a którzy błądzili w ciemnościach. Ja sam byłem jednym z nich. Ale teraz widzę dość jasno, że to wszystko proste jest. O tym przecież od wieków mówili poeci i prorocy. Idę, dokąd poszli tamci, idę zgarbiony: ocalałem nie po to, aby żyć (dla siebie), lecz po to aby dawać świadectwo; nie jestem odważny, a gniew mój bezsilny; nie mam pogardy dla szpiclów, katów i tchórzy, albowiem nie ma złych ludzi, są tylko zagubieni i źle wychowani; wybaczam wszystkim, co nie znaczy, że mogę zapomnieć; nie jestem dumny, ale nie dam się zgnoić; tak, zostałem powołany; z pewnością byli lepsi; kocham to wszystko, co jest i w tym, że jest znajduję pocieszenie; czuwam i idę; idę i czuwam; dopóki krew płynie, dopóki boskie tchnienie ożywia me ciało; powtarzam stare zaklęcia, wielkie słowa, bo to jest dług, który spłacam ludzkości, bo nie umiem inaczej; nie czekam na nagrodę ; jestem wierny, idę. Oczywiście, wolałbym spokojnie, w sposób naturalny, i najzwyczajniej w świecie założyć rodzinę, zbudować dom, spłodzić gromadkę dzieci, i hodując kozy, lub konie, żyć spokojnie przez czas jakiś, nie wadząc nikomu, a potem, posadziwszy drzewo, równie spokojnie i cicho umrzeć. Ale to tylko takie marzenie.

Być prorokiem (nowej teologii).

Strasznie trudno być dzisiaj prorokiem, lub choćby wizjonerem. Niegdyś, gdy Bóg mówił do nas, lub przez nas, byliśmy natchnionymi przez Ducha prorokami. Nawet szaleństwo było rodzajem boskiego natchnienia i sąsiadowało blisko z geniuszem lub świętością. Przebóstwiony i uduchowiony świat starożytny i średniowieczny życzliwszy był wszelkim przejawom religijnego uniesienia. Dzisiaj, gdy zdarza się, że Bóg mówi przez nas, odsyłają nas od razu do psychiatry, uśmiechając się krzywo na naszymi plecami. Ludzie przestali wierzyć. Usprawiedliwia ich System, który abstrahuje od kwestii moralnych i metafizycznych. Bóg XX w. przestał być sprawą indywidualnego wyczucia, a stał się przedmiotem doktryn, dogmatów i dociekań nauki. Hierarchia i instytucje uzurpują sobie prawo do rozstrzygania o istocie sacrum. Duchowy, sakralny i transcendentalny wymiar człowieka uległ spłaszczeniu i dekretacji. Kryzys wiary we współczesnym świecie, a szczególnie w Europie i Ameryce, który przejawił się tak silnie w postaci rewolucji francuskiej i bolszewickiej, oraz w postaci wojen światowych i wyprodukowaniu przez człowieka (i użyciu) bomby atomowej, sprawił że tajemnica, która jest podstawą wszelkiego sacrum i duchowości, została zepchnięta na peryferie ludzkiej egzystencji i uwagi, a poważnie traktują ją już tylko mistycy, szaleńcy i poeci. I tak, nadszedł czas wielkiej dehumanizacji. Paradoksalnie – z hasłami „praw człowieka, wolności, równości i braterstwa”, współcześni technokraci-gangsterzy ograbiają i wyjaławiają świat z treści metafizycznych, wtłaczając go w ciasne ramy systemów politycznych i ekonomicznych norm. Tak modne dziś hasło „niezależności”, skutecznie utrudnia człowiekowi realizację i urzeczywistnienie naturalnego dążenia do tego, aby być częścią czegoś, roztopić się i zagubić swoje „ja”, w rodzinie, rodzie, społeczeństwie, ludzkości, i tym sposobem odnaleźć siebie (czyli swoje ego) i swoje powołanie. To zaś z kolei pozwala odnaleźć sens życia, oraz ład, porządek i harmonię świata. Dlatego hasło „niezależności”, uważam za bardzo niebezpieczne, a lansowanie go, szczególnie w stosunku do kobiet, uważam za szkodliwe i karygodne, ponieważ prowadzi to do chaosu w ludzkich duszach i umysłach. Stąd osamotnienie, alienacja, smutek i zagubienie. Ponieważ człowiek odnajduje siebie, tylko poprzez wspólnotę z drugim człowiekiem. Wspólnota zaś, jest rodzajem zależności, opartej na niezależności, a więc jest rodzajem równowagi, zgodnej z naturą rzeczy. Tam zaś, gdzie niezależność jest cnotą i najwyższą wartością, nie ma miejsca ani na wspólnotę, ani na miłość, a jest tylko samotność i zagubienie. Dlatego Jezus powiedział : „Nie ma zbawienia poza kościołem”. Co znaczy : Nie ma poczucia bezpieczeństwa i spokoju ducha poza wspólnotą. Lecz abyśmy byli do tego zdolni, potrzeba byśmy przestali pojmować siebie, jako odrębną i niezależną monadę ludzką, a zaczęli widzieć i pojmować siebie jako część pewnej całości – rodziny, rodu, narodu, ludzkości, natury. Wtedy to następuje metanoia, czyli nawrócenie, i „ja” zamienia się w „my”, i wtedy to odnajdujemy siebie, jako część wielkiego, naturalnego porządku. Jeszcze na temat niezależności kobiet, bo to mnie szczególnie boli. Otóż „kobieta niezależna” po prostu nie istnieje, ponieważ chyba nikomu nie udałoby się pomyśleć i wyobrazić sobie bytu rzeczywistego, który moglibyśmy nazwać „kobietą niezależną”. Ktoś mógłby mi zarzucić, że krytykuję kościół i chrześcijaństwo, a jednocześnie posługuję się nauką Chrystusa. No cóż, już w moim dzienniku powiedziałem, że czym innym jest nauka Jezusa, czym innym chrześcijaństwo, czym innym kościół katolicki, a czym innym nasze tego pojmowanie. Pod tą krytyką kryje się szczera troska o właściwą interpretację nauki i słów Mistrza, oraz żal do kościoła (jako instytucji), za brak jasnej i klarownej teologii, która przystawałaby do życia i przemawiała do każdego człowieka. Zbyt wiele widziałem ludzi zagubionych i zbyt wielu szczęśliwych i zadowolonych z siebie kapłanów, by przejść nad tą sprawą obojętnie. Ośmielę się stwierdzić, że egzystencjalizm był tylko naturalną reakcją i odruchem, na ten brak teologii i duchowego przewodnictwa, w świecie chaosu, przemocy i upadku prawdziwych wartości. Był krzykiem rozpaczy, w świecie bez Boga. Gdzie był wtedy kościół? Czy kościół usłyszał ten krzyk? A przecież Jezus, syn Boży, nie przyszedł do zdrowych, ale do tych, co się źle mają. Czyż nie tak? Podczas gdy egzystencjalizm dawał prawdziwy obraz współczesnego człowieka, teologia tkwiła w scholastycznej pseudorzeczywistości. Dlatego, wydaje mi się, że nadszedł już czas zastanowienia się i pracy nad nową, współczesną teologią, którą tutaj postuluję, nie oddzieloną od filozofii i innych nauk szczegółowych, dającej człowiekowi pełny i spójny obraz świata. W mojej teologii, którą postuluję, jest miejsce zarówno dla metafizyki, jak i dla egzystencjalizmu (jako punktu odniesienia). Teologia musi służyć człowiekowi, i to przede wszystkim temu, który szuka leku dla swojej chorej duszy. Ludzie prości, którzy żyją w zgodzie z naturą, nie potrzebują teologii, ale też oni nie tworzą kultury; jednak korzystając z niej, również powoli popadają w mentalny i duchowy chaos. Tak więc, główny nacisk trzeba położyć na to, aby z nową teologią dotrzeć do środowisk kulturotwórczych – artystów, ludzi nauki, kultury i oświaty. W ten sposób koło się zamknie –powstanie całość. Dostrzegam, że egzystencjalizm nie kłamał, mówiąc nam o tragedii i śmierci człowieka; to jest taka prawda, od której nie można uciec na żadną duchową planetę, ani do żadnego przyjemnego raju: egzystencjalizm, podobnie jak starożytni Grecy, godził człowieka z wyrokami losu i realiami trudnej rzeczywistości – tragedii, śmierci, przemijania; był bliższy człowiekowi i jego cierpieniu, niż idealistyczny optymizm scholastycznej teologii. W istocie, w nauce Jezusa tkwi ziarno egzystencjalizmu. To samo ziarno, co u Koheleta, starożytnych Greków – Sokratesa i tragików, to samo co u św. Augustyna i Dostojewskiego. Przypadek Jezusa jest też chyba najbardziej egzystencjalnym przypadkiem w historii – życie, miłość (do Boga), przyjaźń, śmierć, tragedia, cierpienie. Dlatego chyba jest tak popularny. W rzeczy samej, egzystencjalizm jest odtrutką na opium mętnej, scholastycznej teologii, opartej na nauce Akwinaty. Jest też egzystencjalizm swego rodzaju wybawieniem od opresji doktryn, dogmatów i pewników, wśród których dla człowieka tylko niebo, albo piekło. Jest ruchem przeciwko skostnieniu, rutynie, i rytualizacji form życia, jest tym, co ożywia martwą literę Prawa – żywą wyspą indywidualizmu, wolności i realizmu, czyli zdrowego rozsądku, na oceanie szalejących ideologii i walczącego chrześcijaństwa. Dodam tylko, że teologia, która nie służy bezpośrednio człowiekowi, staje się czystą formą, teorią i sztuką dla sztuki. Oczywiście, theoria, jako czyste widzenie, albo kontemplacja, jest pożądana, ale raczej w wymiarze egzystencjalnym , a nie tylko epistolarnym.

*

Mówiąc o środowiskach kulturotwórczych, świadomie nie wymieniłem polityków, ponieważ uważam ich za najbardziej zdegenerowaną grupę społeczną, w niewielkim tylko stopniu kulturotwórczą. Nie mówię tu o prawdziwych mężach stanu, takich jak De Gaulle, Piłsudski czy Dmowski – to są wybitne indywidualności, wyjątki potwierdzające regułę, że politycy w swej masie, to motłoch, banda hochsztaplerów bez poczucia kultury i etyki. O silnych związkach etyki z polityką wspominał już Arystoteles, nazywając etykę właśnie polityką (jak podaje Karol Wojtyła w swoim Elementarzu etycznym). Polityka, w takim rozumieniu, jest pojęciem pierwotnym i bardziej podstawowym, w stosunku do techniki organizowania życia zbiorowego, którą dzisiaj nazywamy „polityką”. Koncentruje się ona wokół faktu, że ludzie którzy żyją w jakiejś wspólnocie, lub z goła tworzą społeczeństwo, są przez to samo związani zasadą wspólnego dobra, któremu każdy rozumnie powinien podporządkować dobro jednostkowe. Ale to tylko postulat. Albowiem cała metafizyka jest tylko postulatem tego co być powinno, lub być może, w odróżnieniu do egzystencjalizmu, który jest konstatacją i opisem, tego co jest.

Sacrum i tajemnica.

Dzisiaj żyję od zawału do zawału, chociaż mój psychiatra twierdzi, że jestem niemal zdrowy, ale to tylko potwierdza moją tezę, że współczesna medycyna (a szczególnie psychiatria) jest skończona. Zastanawiam się, jak długo to potrwa. Co wysiądzie najpierw – serce, czy wątroba… Gdyby nauka ( w tym także medycyna) filozofia i teologia nie były tak poróżnione, o wiele łatwiej byłoby pomagać człowiekowi. Czasy wąskich specjalizacji nie sprzyjają rozumieniu człowieka, jako całości, która jest jednocześnie częścią przyrody i kosmosu. Ponieważ nie istnieje żadna zasadnicza różnica pomiędzy nami, jako gatunkiem, a światem. Świat i my, to jedno. Wiedzieli o tym starożytni Grecy, oraz ludzie Dalekiego Wschodu – Indii i Chin. Współczesna nauka, oparta na Arystotelesie i Kartezjuszu, zdaje się o tym fakcie zapominać. Weszliśmy jako cywilizacja europejska w ślepą uliczkę racjonalizmu. A przecież nie wszystko da się zrozumieć i zracjonalizować, poukładać, poszufladkować, wtłoczyć w gładkie i okrągłe formułki naukowe czy też paranaukowe. Teraz trzeba się cofnąć do źródeł, gdy świat i człowiek stanowili nierozerwalną całość. W tym celu musimy powrócić do zapomnianego wymiaru człowieczeństwa i rzeczywistości – wiary i sacrum. Nadal też, niczym miecz Demoklesa wisi nad nami widmo dualizmu, z którym już od wieków nie potrafimy sobie poradzić. Odejście w Europie, i tzw. cywilizowanym świecie, od myślenia mityczno-symbolicznego, odarło nasze życie z wymiaru sacrum. Brak odniesienia życia do sacrum, stwarza układ zamknięty, w którym człowiek odwołuje się już tylko do siebie samego. Brak autentycznej i szczerej wiary w głęboką prawdę sakralnego wymiaru rzeczywistości rodzi egzystencjalny lęk i trwogę, a przede wszystkim powoduje zachwianie poczucia bezpieczeństwa, sensu życia i pokoju ducha. W miejscu tajemnicy i sacrum powstaje niepokojąca próżnia, spędzająca nam sen z powiek i przyprawiająca nas o nerwice i psychozy. Potrzebne jest nam dzisiaj wielkie i święte dzieło nawrócenia, czyli zrozumienia i uświadomienia sobie pewnych określonych konieczności, które nie są niczym innym jak tylko Prawami Natury, lub jak kto woli Prawami Boga. Zrozumienie naszej ludzkiej egzystencji w kontekście tych Praw daje nam właśnie poczucie wolności. Trzeba przywrócić światu sacrum, bo inaczej świat utonie w mrocznej otchłani egzystencjalizmu. Człowiek wciąż przeczy sobie i uczy się czegoś nowego, a może tylko przypomina sobie dawne prawdy, które był zapomniał. Prawdy, które tkwią w nim z natury, albowiem wypisane są w jego sercu. To prawda o życiu, które jest tylko krótkim epizodem w historii wieczności. To prawda o śmierci, która jest naszym najlepszym przewodnikiem, pomostem i progiem do krainy cienia. To prawda o wieczności, tamtym brzegu, gdzie nie ma już nas, a jest wszystko – odwieczna tajemnica, która jest jak uśmiech Buddy bladym świtem pośród ciszy istnienia, poza dobrem i złem, poza słowem, sensem i znaczeniem, poza tym co cząstkowe. Po śmierci, po przekroczeniu tego ognistego progu nieśmiertelności, ogarnia nas wielka tajemnica. I nic więcej nie można na ten temat powiedzieć, jak tylko to, że takie jest nasze przeznaczenie. Tak więc, to śmierć i wieczność, sacrum i tajemnica nadają sens naszemu życiu. Tylko w odniesieniu do sfery tego co pozasłowne i niewysławialne możemy zrozumieć nasze życie, odczytać jego sens i znaczenie. Oto wielka dialektyka kosmosu. Eschatologia określa nasze tu i teraz. Dlatego powiedziałem o zaprzeczaniu sobie, i o przypominaniu, zapominaniu i błądzeniu, które stało się także moim udziałem. Tak więc śmierć jest tym pomostem, łączącym krótką chwilę naszego życia z wiecznością, część z całością. Jednak czy tylko przez śmierć? A może przez śmierć różnicującego „ja”? Ta całość jest już w nas. Wystarczy zaufać intuicji. Rację miał ks. Janusz St. Pasierb mówiąc, że „dopiero śmierć przypomina o korzeniach życia”. Dlatego lubię cmentarze, zwłaszcza te stare, zabytkowe, i dlatego też tak ważne jest dla mnie Święto Zmarłych, bodaj najważniejsze ze świąt. To podczas takiego święta, na cmentarzu w Leszczynkach doznałem szczególnego olśnienia i uczucia uniesienia, niemal religijnej ekstazy. Było to najważniejsze przeżycie i doświadczenie wewnętrzne w moim życiu.

*

Dlatego hipokryzją do kwadratu jest stwarzanie złudnej nadziei człowiekowi cierpiącemu na nieuleczalną, wyniszczającą chorobę. Odmowa jasnego postawienia sprawy, to znaczy powiedzenia o śmierci nieuchronnej, jest szczególnego rodzaju tchórzostwem życiowym. W efekcie ludzie umierają pośród ogromnych cierpień i bez świadomości tej najważniejszej dla człowieka chwili. Właśnie wtedy, gdy zbliża się nieuchronnie moment śmierci, lekarz, rodzina, przyjaciel czy ksiądz, ma obowiązek o niej powiedzieć umierającemu, aby dać mu szansę na przygotowanie się, na godne odejście z tego świata. Jest rzeczą szczególnie karygodną i okrutną, a także obłudną, gdy lekarz, czy opiekun umierającego zwodzą go i oszukują. Człowiek rodzi się wolny i umiera wolny. Dlatego nie może być podważalne prawo człowieka do godnej śmierci, w chwili i momencie, dowolnie przez niego wybranym.

Lekarze.

Lekarze, to zresztą, osobny problem. Lekarze, którzy dawno już stracili z oczu człowieka, mając na uwadze tylko trzustkę i woreczek żółciowy. Lekarze i ich fizjologiczna moralność. Wszak biologia i fizjologia, na czym bazuje współczesna medycyna, nie mają już nic wspólnego z moralnością, nie mówiąc już o uczciwości. Lekarze, dla których człowiek to pacjent, a pacjent to obcy. Większość z nich lepiej czułaby się w laboratorium, ze szczurami, które można męczyć do woli, niż w kontakcie z człowiekiem, któremu trzeba pomóc. Bo właśnie problem w tym, że aby pomóc, trzeba się zbliżyć, zrozumieć, czasem współczuć, a z tym lekarze mają problemy, tego ich na medycynie nie uczono, była fizjologia i patologia, było wszystko tylko nie było jednego –człowieka. Lekarze, których powołaniem jest pomóc człowiekowi cierpiącemu, traktują go protekcjonalnie, jak intruza, lub zgoła obce ciało w gabinecie. Ich profesjonalizm, tak samo problematyczny jak ich moralność. I żeby już zakończyć ten tak przykry temat, krótki cytat: „Wyobraźcie sobie kurek otwarty, z którego wciąż ścieka woda do basenu czy wanny. Woda się przelewa i ścieka na ziemię. Energiczni pracownicy, pełni poświęcenia, aktywni, kompetentni wycierają i zbierają wodę za pomocą chusteczki szyfonowej. Żadnemu nie przyjdzie na myśl, aby zakręcić kurek. Ten upływ wody, to są choroby, którymi zapełnia się szpitale. Ludzie którzy wodę usuwają, to lekarze (…). Nic nie robią, by zamknąć kurek. Dlaczego? Bo zamknięcie kurka płaci się cztery razy mniej, niż za wytarcie podłogi. A przemysł zainwestował tyle w produkcję ścierek i szczotek, czyli w leki, instrumenty chirurgiczne, stoły operacyjne, szpitale (kształcenie nowych lekarzy – przyp. mój), że gdyby zamknąć kurek, zbyt dużo ludzi nie znalazłoby dla siebie pracy”. To był Burkitt, angielski lekarz. No cóż, każda reguła ma wyjątki. W każdym razie jedni muszą umierać i cierpieć, by inni mogli nieźle żyć. Oto właśnie szczyt hipokryzji. Ten sam problem dotyczy systemu bezpieczeństwa i „wymiaru sprawiedliwości”, sędziów, prokuratorów, policji, a nawet adwokatów. Lekarze i sędziowie – wszystko to banda pasożytów, jedni i drudzy żerują na ludzkim cierpieniu i ułomności. Nie bez powodu ludzie im nie ufają i nie traktują ich jak swoich. Prosty lud intuicyjnie wyczuwa hipokryzję i obłudę. Niestety, w dzisiejszym świecie lekarze i sędziowie, idąc rączka w rączkę, tworzą silne lobby, które, gdy idzie o podział społecznych pieniędzy, nigdy nie omieszka zaznaczyć o niezbędności swojego istnienia, popierając się zresztą nader płytką argumentacją. Szczególnie zaś lekarze-psychiatrzy są par excellence strażnikami Systemu. Ich uczona bezradność wobec realności ludzkiego cierpienia jest znamienna i charakterystyczna.

Doświadczenie wewnętrzne.

Podsumowując ; na gruncie egzystencji wszystko jest sprawą biochemii, równowagi biochemicznej, czyli homeostazy; na gruncie zaś metafizyki wszystko jest sprawą naszego stosunku do Boga i sfery sacrum, czyli życia i istnienia jako takiego. Pomiędzy egzystencją i metafizyką również powinien panować stan równowagi, żadna z tych sfer nie powinna dominować nad drugą. Cały kosmos, a w tym i nasz świat, oparty jest na zasadzie równowagi, ładu i porządku. Tak i człowiek, wraz ze swą cywilizacją i kulturą, powinien kierować się tą zasadą, zachowując tym samym fundamentalne prawo Natury. Łatwo zauważyć, że kluczowym dla pojęcia egzystencji jest pojęcie natury. Takim samym pojęciem dla metafizyki jest tajemnica. Aby zrozumieć egzystencję należałoby zatem zastanowić się nad istotą natury. I analogicznie, aby uprawiać metafizykę i zrozumieć istotę i sens ludzkiej kultury, musimy odnieść się do mistycznej sfery sacrum, sfery mitu i symbolu, gdzie liczy się tylko doświadczenie wewnętrzne indywiduum. Najważniejsze jednak aby przede wszystkim odnieść się do samego siebie jako całości, albowiem to wszystko jest w nas, w naszej podświadomości, lub, jak chciał Carl G. Jung, w zbiorowej lub indywidualnej mistycznej nieświadomości. Jednakże, jeżeli przyjąć za Jungiem istnienie zbiorowej nieświadomości, której częścią tylko jest indywidualna nieświadomość każdego z nas, to okaże się, że wszyscy stanowimy w pewnym sensie jeden organizm, co zresztą moja intuicja podpowiadała mi już od dawna. Dodać również należy, że żadna teologia ani wiara nie zastąpi doświadczenia wewnętrznego i autentycznego, mistycznego przeżycia. A rozprawianie o Bogu w kategoriach filozoficznych, wydaje mi się nieporozumieniem.

Wartość i sens.

Wciąż i nieustannie ulegamy kaprysom nastroju. Gdy czujemy się źle (fizycznie), nic nam się nie chce i nic nie wychodzi, to wtedy widzimy wszystko w kolorach czarnych i ponurych, mówimy o pechu, czy fatum i nie widzimy wyjścia, czy rozwiązania sytuacji. Gdy zaś czujemy się dobrze (fizycznie) i wszystko się układa (uwaga : jest to stan łaski), wtedy mówimy chętnie o Opatrzności, która czuwa nad nami. Jak już powiedziałem nastroje te u większości ludzi zmieniają się dość często ( z natury rzeczy znacznie częściej u kobiet). Ale czy to jest naturalne, czy tak być powinno? Tak, to naturalne, tak jak naturalne jest wszystko, co dotyczy człowieka, jego odczuć, wewnętrznych poruszeń i subiektywnych opinii. Dobrze jest przy tym pamiętać, że zmiana jest tak naturalna jak samo życie. A co z constans? Paradoksalnie, to właśnie akceptacja zmiany i przemijania prowadzi nas do odkrycia constans. Co się zaś tyczy idei Boga, o której tu mówimy, to jest ona po prostu oczywistą rzeczywistością, tak prostą banalną i prozaiczną, że doprawdy aż trudną ją zauważyć. Albowiem umysł ludzki ma skłonność do komplikowania rzeczy prostych. A przez to i komplikuje sam siebie. Ale to stwierdzili już Kartezjusz i Pascal. Czy warto więc szukać odpowiedzi na pytanie o sens ludzkiego życia? (Tak naprawdę, chodzi nam tylko o sens i znaczenie naszego, małego, prywatnego życia, o odnalezienie siebie w chaosie świata, naszej indywidualnej duszy, która jest częścią wielkiej duszy Boga.) Napisano : „Szukajcie a znajdziecie”. Kto szukał, ten znalazł ; kto znalazł, ten poznał ; kto poznał, ten uwierzył ; kto uwierzył, ten umiłował ; kto zaś umiłował, ten również „posiadł”, a raczej poczuł Królestwo Niebieskie i Życie Wieczne w swoim sercu (które jest w brzuchu, a głowa nie ma tu nic do rzeczy). ”Kto ma uszy do słuchania niechaj słucha”. Należy więc przede wszystkim szukać, i to szukać z wiarą. Jeżeli się jaszcze do tego wie, czego się szuka i gdzie to szukać, to przeważnie znajduje się to, prędzej czy później. Tak więc poznanie jest wiarą, a wiara poznaniem. Jednak bez doświadczenia wewnętrznego ani jedno, ani drugie nie jest możliwe. Albowiem wszystko to, co istotne rozgrywa się wewnątrz duszy ludzkiej. Ludzie prości i szczęśliwi, mający dobry kontakt z sobą i Bogiem, nie potrzebują niczego szukać, ponieważ mają wszystko (siebie, swoją duszę i bliski kontakt z Bogiem). „Pan jest pasterzem moim, nie brak mi niczego”. Nie potrzebują oni żadnej filozofii, czy teologii, nie potrzebują też Kościoła. Albowiem Jezus nie przyszedł do zdrowych, ale do tych co się źle mają. Zresztą, Bóg to cała rzeczywistość w nas i poza nami, wszyscy więc mamy z Nim kontakt niejako naturalny. Mówiąc o Bogu jako rzeczywistości, mam tu na myśli rzeczywistość naszej duszy, naszego wnętrza, naszej podświadomości, czy też (jak chciał Jung) nieświadomości. Inna rzeczywistość nie jest nam dana w sposób tak oczywisty i bezpośredni. Oczywiście, ta rzeczywistość (boska) wewnętrzna jest odbiciem, sublimacją i przetworzeniem (czasem zniekształceniem) całej rzeczywistości dookolnej, materialnej i zmysłowej – boskiego kosmosu. A jednak są pewne constans, które pozwalają nam żyć i przetrwać, pomimo całej niegodziwości ludzkiej (i naszej własnej), pomimo całej brutalności tego świata. Te constans to : miłość, przyjaźń, wierność, uczciwość, lojalność itd. A przede wszystkim trzy podstawowe : prawda, dobro, piękno. A i one ulegają zachwianiu, lub bywają podważane. Dlatego odwołujemy się do niepodważalnego, ale i niewysławialnego, do tajemnicy sacrum. Dla tych wszystkich, którzy pragną strawić swe krótkie życie na żmudnych i nierzadko daremnych poszukiwaniach prawdy, sensu i znaczenia, mam tylko jedną radę: trzeba tylko mocno i szczerze wierzyć w Boga i ufać, że wszystko jest takie, jak powinno być (oprócz głupoty i niegodziwości ludzkiej), to znaczy – naturalne. W ten sposób, uchylając się od pytania (o sens), możemy poniekąd uniknąć przymusu poszukiwania odpowiedzi. Czy to wystarczy? Wątpię, wprawdzie Jezus przyszedł do „chorych”, to jednak w Kościele zdecydowanie zbyt mało mówi się o tych „chorych”, a także o samej chorobie duszy, o zwątpieniu, rozpaczy, kryzysie wiary, cierpieniu, samotności, o tym wszystkim co żywotnie interesuje współczesnego człowieka. Kościół próbuje stworzyć coś na kształt ogólnego, dobrego samopoczucia, problemy indywidualne odsuwając na plan dalszy, a przecież życie składa się z drobiazgów, a świat z indywiduów. Jezus zwraca się nie do nas, lecz do indywiduum, do mnie, do ciebie, do niego, do każdego z osobna i nieco inaczej, w zależności od naszych trosk i problemów. Dzisiaj wielu ludzi twierdzi, że kontynuują dzieło Jezusa, tworząc Kościół i całą jego otoczkę. Co na to wszystko powiedziałby sam Mistrz? Oto jest pytanie. Cóż, myślę ze historia lubi się powtarzać…

Zmysły i głos.

Przez wiele lat miałem takie wrażenie, że Bóg żąda ode mnie, żebym się od Niego „odwrócił”. Gdy tego wreszcie dokonałem, okazało się, że odnalazłem siebie. Poczułem wtedy, że i Bóg jest zadowolony, że właśnie o to mu chodziło. W ten sposób odzyskałem równowagę psychiczną. Zawsze też, przy całym swoim uduchowieniu, ogromną wagę przywiązywałem do zmysłowości tego świata, którą podziwiałem i kochałem. Tę zmysłowość odnajdywałem również w sobie. To mnie trzymało na ziemi i dawało jakie takie poczucie rzeczywistości. Dlatego też tak bardzo, wręcz obsesyjnie, pociągała mnie i fascynowała kobieta, jako ucieleśnienie i kwintesencja zmysłowości, i dlatego też przedkładałem towarzystwo kobiet nad towarzystwo mężczyzn, a u mężczyzn ceniłem nie siłę intelektu, czy ducha, co sam posiadałem w nadmiarze, ale właśnie zmysłowość, zdolność do intuicyjnego odczytywania, doświadczania i przeżywania rzeczywistości. Odczuwanie nastroju, uleganie jego urokowi, poddawanie się jego czarowi i magii, a także stawanie się jego częścią, jest istotą tego wszystkiego, co składa się na zmysłowy sposób bycia. Dlatego tak ukochałem sztukę, bo jest tak zmysłowa, bo nie ma sztuki bez zmysłów. Szczególnie zaś muzyka. Ale także zapachy i smaki, oraz pewne zupełnie subtelne aspekty nastroju, które trudno jest przełożyć na język werbalny. Zrazu więc uznawałem ten mój pociąg do zmysłowości za niemal bluźnierstwo. Teraz już wiem, że tak być musi, i że jest to najzupełniej naturalne. Dlatego też z trzech wartości podstawowych, na pierwszym miejscu stawiam piękno, w którym zawarta jest prawda, z niej zaś dopiero wynika dobro. I usłyszałem głos donośny a potężny jak trąba jerychońska mówiący : „Ty Seidel zajmij się sobą, a Boga zostaw w spokoju”. A był to głos – wiecie kogo…No… I powróciłem do poezji, albowiem, „wszystko jest poezją”, a życie jest sztuką czystej formy, z zmysłach – poza rozumem. I powróciłem do poezji, aby uzmysłowić sobie siebie, atom i wszechświat.

 

 


O DUSZY LUDZKIEJ

Wstęp
Zdaję sobie sprawę, że pisanie i mówienie dziś o duszy ludzkiej, jest niemal anachronizmem. W świecie szalejącego racjonalizmu i utylitaryzmu, daleko posuniętej unifikacji i technokratyzacji życia (przy jednoczesnej powszechnej, pozornej i powierzchownej indywidualizacji), takie rzeczy jak osobowość i dusza po prostu przestają się liczyć. Natomiast liczy się (i to bardziej niż kiedykolwiek przedtem) to, co można policzyć –pieniądz. Książeczka niniejsza ma być swego rodzaju protestem przeciwko takiemu obrotowi rzeczy, a także próbą zakwestionowania tendencji i kierunku, w jakim zmierza współczesna kultura (szczególnie tzw. kultura masowa), jak i reakcją na zagrożenia jakie ze sobą niesie. Dlatego, nie ukrywam, że praca ta jest również (a może przede wszystkim), mimo pewnych znamion obiektywności, wyrazem prywatnych i osobistych uczuć na temat duchowej i psychicznej kondycji człowieka – poszczególnego indywiduum (dasein), we współczesnym świecie, i jej wielorakich uwarunkowań. Na ile to moje uczucie pokryje się z uczuciem Czytelnika, pozostawiam ocenie samego Czytelnika. Punktem wyjścia do moich rozważań o duszy, było powszechne i głębokie rozczarowaniem obrazem powojennego świata i jakością relacji międzyludzkich. Jak wiemy, rezultatem tego rozczarowania, były ruchy kontestacyjne lat 60-tych, 70-tych i 80-tych, a więc: beat generation, hippies, i punk. Jednak zbiorowość jako taka nigdy mnie nie interesowała – była tylko kontekstem i tłem (często aktywnym) dla dramatu, który rozgrywał się w duszy ludzkiej, poszczególnego człowieka. To co mnie interesowało (od zawsze), i co było dla mnie istotne i ważne, przy pisaniu nie tylko tej pracy, to przeżycia poszczególnego indywiduum, jego stan psychiczny i walka wewnętrzna, w konfrontacji z tym światem, a także w zetknięciu z tamtym światem – światem swojego wnętrza, swojej duszy. Kryzys wartości, bunt, frustracja i ucieczka w materializm lub sztuczny świat iluzji, to podstawowe komponenty sytuacji egzystencjalnej człowieka, pod koniec XX w. Zagubiony, nie wie kim jest, czego chce i dokąd zmierza, jakie jest jego powołanie i przeznaczenie, jaki jest sens jego życia. Ciągła niepewność jest jego udziałem. Wszystkie te pytania i problemy, z jakim zmaga się indywiduum (dzisiaj, jak i dwa tysiące lat temu) wypływają z niewiedzy, i niezrozumienia samego siebie, własnej istoty, natury i duszy. Temat ten, na przestrzeni wieków, podejmowało wielu badaczy - filozofów, lekarzy, myślicieli i mistyków. Każdy z nich dorzucał coś ważnego, do dzieła poznania i zrozumienia duszy ludzkiej. Jestem świadom ważności i znaczenia całej tej ogromnej spuścizny – od Platona i Arystotelesa, aż do Freuda i Junga, i od Jezusa do Mistrza Eckharta; nie czułem jednak konieczności bezpośredniego odwoływania się do niej, w mojej pracy. Wystarczy pamięć. Nie miałem też złudzeń, że wymyślam coś nowego. Raczej starałem się stworzyć pewną syntezę, na podstawie tego co już do tej pory powiedziano na ten temat. Podstawowym impulsem do napisania tej pracy, był niejaki chaos pojęciowy, z jakim się zetknąłem zgłębiając problematykę psychiczności i duchowości człowieka. Wielość pojęć odnoszących się do duchowej sfery człowieka, zmusiła mnie do tego, aby wyjaśnić nieco ten obszar. Dusza, umysł, ego, jaźń psychika - wszystkie te pojęcia (jak również wiele innych) stosujemy do określenia naszej psychiczności. Pojęcia te często zachodzą na siebie, i przenikają się wzajemnie, i jest doprawdy rzeczą subiektywną - wyczucia i intuicji, które z nich wybierzemy do opisu duszy ludzkiej. Taka też była i moja metoda (zbliżona do fenomenologicznej) - obserwacja (i autoobserwacja) oparta na intuicji i doświadczeniu wewnętrznym. W warstwie terminologiczno-pojęciowej, Czytelnik z łatwością odnajdzie wpływy freudyzmu, któremu ulegam chętnie, acz nie bezkrytycznie. Równie wyraźne i czytelne są moje odwołania i odniesienia do nauki Jezusa, jako bazy aksjologicznej i filozoficzno-mistycznej. Oba nurty - freudyczny i ewangeliczny dominują tu, i przenikają się wzajemnie, jakby w dialogu, którego celem ma być swoista synteza myśli i pojęć w dziedzinie duszy ludzkiej. Ważną rolę odegrała też dla mnie (w sensie inspiracyjnym) myśl filozoficzna i duchowa Wschodu (buddyzmu i taoizmu), którą starałem się delikatnie połączyć z tradycją europejską; występuje ona w bezpośrednich odniesieniach, lub w subtelnych i dalekich aluzjach i symbolach. Język tej pracy, która ostatecznie przybrała kształt traktatu filozoficznego (czy czegoś w tym rodzaju), jest językiem prostym i potocznym, nie unikającym kolokwializmów, tak aby był zrozumiały także dla Czytelnika nie obznajomionego ze specjalistyczną terminologią psychologiczną czy filozoficzną. Niemal dla każdego. Nie unikam też języka poezji - symbolów, metafor, przenośni, który zresztą wydaje mi się najadekwatniejszym, do mówienia o problematyce duszy ludzkiej. Zresztą, zdaję sobie sprawę, że praca   ta, nie mając ambicji naukowości, ma  bardziej charakter literacki, niż specjalistyczny.

Prolegomena            
   
Wszystkie dzieci - a niekiedy także
ludzie dorośli - charakteryzują się
irracjonalnością myślenia i działania.
Ale jest to nasz własny punkt widzenia,
ludzi dorosłych, dojrzałych i świadomych.
Cechuje nas w tym wypadku subiektywizm,
zdeterminowany naszym wiekiem i stopniem
samoświadomości.
Dzieci odbierają świat i siebie zupełnie
inaczej. Zaznacza się tu niejaka względność
pojęć, takich jak „racjonalizm” i „irracjonalizm”.
To niepojęte, tak samo, jak fakt, że do
pewnego momentu, dziecko odbiera siebie
jako część matki. I dopiero po pewnym czasie
stwierdza, że jest samoistną, odrębną rzeczą.
Później stwierdza się, że jest się istotą żywą
i niekiedy myślącą.

Kontrowersja pomiędzy tym, co racjonalne,
i tym, co irracjonalne jest pozorna.
W samym racjonalizmie nie ma nic
zdrożnego, ani strasznego; sęk w tym,
że za racjonalne zwykliśmy uważać
tylko to, co jest akceptowane społecznie.
W ten sposób nasza wolność wewnętrzna
zostaje mocno uszczuplona, albowiem na
straży społecznego status quo stoi państwo
i społeczeństwo z tzw. aparatem przemocy,
w który wchodzą nie tylko sądy i policja,
ale także lekarze (psychiatrzy) i kapłani.            

Należy pamiętać, że Ego to nie „ja”.
Zwerbalizowane myślenie o sobie - to „ja”.
Odczuwanie siebie (jako „jestem”, „istnieję”)
-to jest Ego. Dlatego pytamy, nie: „co myślisz
o sobie”, tylko: „jak się czujesz”. To semantyczny
dowód na to, że Ego jest ważniejsze (i różne)
od „ja”, i że ono właśnie określa naszą
istotę. Dlatego egocentryzm jest pojęciem
pozytywnym.


Możliwe też, że Ego jest to „ja” nieracjonalne,
irracjonalne, nieświadome, lub podświadome;
w odróżnieniu od „ja” racjonalnego i
świadomego, lub Ego, jako „ja” racjonalne
inaczej; racjonalne dla nas i tylko dla nas.


Poszczególne, jednostkowe indywiduum, czyli
indywidualne i cząstkowe „ja”, zawsze było
i będzie tylko częścią pewnej całości,
której, być może, nigdy nie będzie dane
mu poznać, ale do której podświadomie
zawsze będzie tęsknić i dążyć.


Prawdziwe „ja”, czyli ego, jest otwarte,
miękkie, płynne, elastyczne, pulsujące
i żywe, a więc dynamiczne i zmienne,
tak jak wszystko na świecie, tak jak
cała natura, ponieważ ego-jaźń jest częścią
tego świata, a nade wszystko jest częścią
natury.


Przypowieść Arystofanesa (u Platona) o rozcinaniu
istot ludzkich na dwie połówki wydaje się trafna,
ale w innym sensie, w sensie psychologicznym.
Otóż przychodząc na świat jesteśmy jedną całością,
jednym pięknym owocem cytryny lub pomarańczy.
I dopiero społeczeństwo (rodzina, szkoła itd.)
rozcina nas na pół, na dwie połówki - jedną z nich
(racjonalną) aprobując i akceptując, drugą zaś
(irracjonalną) negując i odrzucając (w imię
tej pierwszej). Odtąd już zawsze poszukujemy
tej drugiej połówki w świecie zewnętrznym,
nie wiedząc, że ona jest wewnątrz nas, że to
właśnie nasze „wewnątrz” jest tą drugą połówką.

Objaśnienie pojęć.

Ego, jest tutaj rozumiane szeroko, jako koherentna, integralna całość psychofizyczna (i poczucie tej integralnej całości jako „ja-jestem”); gdy tymczasem „ja” jest rozumiane tutaj jako chwilowe, reaktywne i przyczynowo-skutkowe, pochodzące z interakcji z otoczeniem, oraz płytka i powierzchowna identyfikacja z sobą samym jako „ja-to ja”. Tak więc Ego wypływa jako sygnał z wnętrza, niezależny od otoczenia, podczas gdy „ja” jako bazę ma odniesienie do zewnątrz. Teza: silne i dobrze skrystalizowane, i zintegrowane z całą osobowością Ego, jego prymat i dominująca (obejmująca w istocie całą osobowość) pozycja, jest w istocie celem rozwoju tejże osobowości. Ego włada całością, i jest całością. Tam gdzie jest „ja”, musi przyjść Ego.
Jaźń i Duch, są tu niemal synonimami, i wyrażają emanację i sublimację Ego w obszarze świadomości. Jaźń jest tutaj jakby łącznikiem (wyrażającym absolutną świadomość) pomiędzy Ego i jego emanacją -Duchem. Przy czym domeną Ducha jest raczej nieświadomość, podczas domeną Jaźni jest raczej świadomość. Jednakże świadomość absolutna (czysta) zawiera w sobie zarówno Jaźń jak i Ducha, sięgając głęboko, aż do Ego. Jest do świadomość właściwa (świadomość podświadomości). Dusza jest tutaj rozumiana jako całość aktów psychicznych.


O duszy ludzkiej

Duch nie mieszka w głowie - raczej
gnieździ się w kroczu. Ale jego
faktyczną świątynią jest brzuch i
korpus człowieka - tam, gdzie co sekundę
odbywa się tajemne misterium pneumy
Główka jest tylko dodatkiem - czasami
może zbędnym (czasami przydatnym).
Duch wprost wynika z cielesności, z ciała.
Tam, w głębi ciemnych zakamarków trzewi, gdzieś
na granicy płuc i przepony - rodzi się
wciąż na nowo - z każdym oddechem...
On-moc, On-życie, On-istnienie, On-ego.
Intelekt, czyli dusza indywidualna - głowa-„ja”
(czasami zbyt indywidualna), bez połączenia
z Duchem, staje się tylko śmieszną i
nie przydatną do niczego zabawką, maszynką
do mielenia pojęć. Zerwanie, przez duszę-głowę
kontaktu z Duchem, jest właściwie śmiercią
za życia, ponieważ źródłem życia jest
Duch-Ego, a nie intelekt, czy psyche.

Duch zapładnia duszę, jak mężczyzna
zapładnia kobietę. Ale tylko wtedy, gdy
istnieje między nimi prawdziwa, głęboka,
wzajemna przyjaźń i miłość.


Skrajny racjonalizm jest chorobą
duszy, i skutecznie, choć skrycie
paraliżuje w nas nasze życie
wewnętrzne - czyli naszego Ducha.


„Ja” musi zniknąć aby mogło pojawić się Ego,
aby Ego-Jaźń mogła objąć całą osobę ludzką


W istocie Ego jest nieświadome (najczęściej)
ale to właśnie w nim toczy się główna gra
sił psychicznych, właściwe życie psychiczne.


Być sobą dla siebie, to grać w swoim
„filmie” główną rolę - być jednocześnie
aktorem, reżyserem i widzem, niejako jaźnią
(w istocie poza „ja”).
Na tym polega, mniej więcej, transcendencja
i dystans do siebie samego, które wraz
z introjekcją, introspekcją i autorefleksją,
kształtują normalne, zdrowe życie wewnętrzne człowieka.


Być sobą, to grać siebie - dla siebie
i dla innych -być Ego, być Jaźnią.
Bycie dla siebie, jest jednocześnie
byciem dla innych, ponieważ otwiera
nas na przestrzeń zewnętrzną.

Bycie dla siebie, jest stanem normalnym
(chociaż nie zawsze osiąganym) bycia,
istnienia i funkcjonowania człowieka,
który wybrał ten sposób bycia, istnienia
i funkcjonowania, wysiłkiem i aktem
Woli, wybrawszy siebie, czyli Ego,
czyli Ducha. Czyni to (gest-akt wobec
„superego”) tylko i wyłącznie dla
siebie samego, jako Ego-Ducha, aby
ocalić i wyzwolić siebie (jako Ego-Ducha), od i
wobec świata zewnętrznego, a
uwewnętrznionego jako „superego”, czyli „ja”.
Czyni to poprzez identyfikację z Wolą,
która jest Wolą Ego-Ducha. Czyni to
poprzez konsekwentną i całkowitą
akceptację i afirmację Ego, czyli
siebie i swojej Woli.
 O człowieku, który tego dokonał mówimy,
że narodził się z Ducha, i dla Ducha
(tak więc jasne jest, co oznacza „narodzić
się z Ducha”). W rzeczywistości jest to
powołanie każdego człowieka, aby żył
swoim własnym, prawdziwym życiem,
wolnym i niezależnym wewnętrznie.

Dziecko wybiera bycie dla siebie
instynktownie i nieświadomie.
I jest to, ni mniej ni więcej, tylko
instynktowna i pierwotna afirmacja
życia. Tego tu oto życia (Dasein)
przez samo to tu oto życie (Dasein),
jakim jest to dziecko. Jest to więc
nieświadoma (przynajmniej początkowo)
i instynktowna autoafirmacja i
samopotwierdzenie siebie i życia,
albo siebie jako życia.

Na tym etapie dziecko i życie
stanowią absolutne jedno.
Dziecko identyfikuje siebie jako
Ego, które potem, będąc już dorosłym,
nazwie Duchem, lub nazwie siebie Duchem.
Intelekt w tym czasie jest tylko
prostą funkcją Ego, i funkcjonuje
tylko po to (i tylko o tyle) by służyć
Jemu - dziecku-Ego-Duchowi.
Jednak impulsy-polecenia dla
intelektu płyną z głębi Ego, jako jego
Wola, która wykorzystując narzędzie
intelektu, poprzez działanie urzeczywistnia
swoją potencjalność. W ten sposób Ego-dziecko
wychodząc niejako „na zewnątrz”, w
świat zewnętrzny uzyskuje możliwość
samorozpoznania (tożsamość), samookreślenia,
i samoudzielenia się sobie, czyli
bycia dla siebie.

(Teraz już rozumiemy, co oznacza „stać
się jako dziecko”). Niegdzie nie dążyć,
po prostu być. (Czyż nie to miał na myśli
stary Lao-tse?).

Dziecko (Ego-Duch) nie pyta - dziecko czyni.
Pytania są „domeną” intelektu, i jego
wątpliwą „pracą”. Albowiem Ego-Duch
nie potrzebuje pytań - On wie.

Pragnę tu jasno i wyraźnie podkreślić,
że stan ten, jaki opisałem powyżej,
jest stanem jak najbardziej naturalnym
i normalnym człowieka.
I gdyby mógł trwać dłużej, aż dziecko,
z biegiem czasu stanie się dorosłym,
to mielibyśmy do czynienia z
„nadczłowiekiem” Nietzschego, a może
i z tym, o czym myślał Jezus.
Niestety, nie może, ponieważ
społeczeństwo ludzi dorosłych, poprzez
swoje instytucje, prawa i obyczaje
(napiętnowane neurotycznym lękiem,
zawiścią, fałszem, agresją i przemocą),
działając z pozycji siły, i wywierając
presję, zmusi go w końcu do zmiany
sposobu odczuwania i przeżywania
(kładąc przy tym szczególny nacisk
na racjonalizm działań i zachowań),
na taki, który byłby zgodny z ich
oczekiwaniem i wyobrażeniem .
W ten sposób wolne indywiduum
staje się częścią masy (i jej niewolnikiem).
Jeżeli oczywiście do końca zaakceptuje
ten układ i takie dictum. Jeżeli
tak się stanie, musi on przyjąć maskę
i konwencję narzuconą mu przez
społeczeństwo. Nie zawsze tak się
dzieje, ponieważ Ego-Duch, którego
domeną jest wolność opiera się
i walczy. Czasami także, najbliższe
otoczenie (jak np. rodzice dziecka), jest
mu podporą w tej pierwszej, i
najważniejszej, bo decydującej o całym
przyszłym życiu, konfrontacji ze
światem. I wtedy udaje mu się, czasem,
dzięki sile, którą otrzymuje od rodziców
zachować i ocalić (przynajmniej
w dużym stopniu) siebie, swoją własną
tożsamość, i tę pierwotną, naturalną
zdolność do czerpania z siły
Ego, czyli to „bycie dla siebie”,
które otrzymał w darze od samej
Natury, i które odziedziczył po
przodkach i praprzodkach, jako
najcenniejszy skarb, którego mu
zaprzepaścić w żadnym razie
nie wolno. To czyni go silnym
i wolnym wewnętrznie.
Czerpie tę swoją siłę i wolność
z głębi Ego-Ducha, który jest
samą Naturą, samym życiem.
To pozwala mu przetrwać zmagania
ze światem, i wyjść z nich zwycięsko;
być sobą bez lęku tu i teraz, i
bez lęku spoglądać w przyszłość;
uświadomić sobie kim jest, i
dokąd zmierza.
Człowiek taki potrafi być dla siebie,
i służyć sobie, zachowując swoją
tożsamość i wolność wewnętrzną,
nie naruszając przy tym cudzej
tożsamości i wolności wewnętrznej.
O człowieku takim, powiemy że
jest on człowiekiem dojrzałym
w swoim człowieczeństwie,
oraz świadomym siebie i swej
istoty, oraz wszelkich implikacji
z niej wynikających.
To człowiek prawdziwy, który
wyszedł zwycięsko (lub tylko
obronną ręką) z labiryntu,
zwanego potocznie „dojrzewaniem”.
Dzieje się tak, gdy ma on mocne
i realne oparcie w swym najbliższym
otoczeniu (rodzina, przyjaciele);
szczególnie w trudnych dla niego
chwilach zmagań ze światem
zewnętrznym (jak i wewnętrznym,
w postaci „superego”) - w dokonywaniu
trudnych wyborów, i podejmowaniu
ważkich decyzji, w sprawach
istotnych dla niego i jego życia.


Niestety, często jest tak, że
najbliższe osoby - matka, ojciec,
bliżsi i dalsi krewni stają się
pierwszymi zdrajcami człowieka, denuncjując
go wobec świata, i wtłaczając
na siłę, w ciasne ramy społecznych
konwencji i schematów. Czynią to,
wszelkimi dostępnymi im środkami,
tak zapamiętale jakby „walczyli” ze
swoim dzieckiem, o coś, czego sami
nie rozumieją. I nazywają to „wychowaniem”.
Laing a za nim i ja, nazywamy to
rzezią niewiniątek i praniem mózgu.
Nazywamy to także grzechem przeciwko
Duchowi, przeciwko Naturze,
przeciwko Życiu, a nawet przeciwko
samemu Bogu. Grzech ten jest
niewybaczalny, albowiem już nigdy
potem nie udaje się naprawić tych
krzywd, i zaleczyć okaleczonych
i poranionych dusz, które zaczynają
chorować, a wraz z nimi całe ciało.
I tak nadchodzi śmierć, która nie
wynika z „grzechu pierworodnego”, ale
z tego, że człowiek nie rozumie drugiego
człowieka (dorosły - dziecko), nie zna
jego istoty i natury. Tak więc błędy, które przez to
popełnia, to „zbrodnie” niewiedzy, ignorancji i głupoty.

Rodzina - szkoła - społeczeństwo:
trzy etapy duchowego zniewolenia,
i umysłowej regresji, od wolnego
indywiduum, istniejącego przez
siebie i dla siebie, do zniewolonego
umysłu, istniejącego już tylko w sobie,
jako twór skarłowaciały i bezświadomy.

Człowiek nie zna siebie, swej istoty
i prawdziwej natury. Nie zna i nie
rozumie. Dlatego też, nie zna i nie
rozumie drugiego człowieka. I dlatego
popełnia błędy w relacjach z
drugim-innym człowiekiem. Błędy
te piętrzą się w psychice ludzkiej,
odciskają swe piętno i pozostawiając
ślad (w postaci ran i urazów) w
duszy człowieka. To zaś jeszcze bardziej
zaciera i zaciemnia obraz, nie
pozwala zrozumieć, i wysokim murem
niewiedzy, ignorancji i błędnych
wyobrażeń odgradza nas od prawdy
o nas samych - o człowieku.

Ludzie są podobni - podobnie reagują
i odczuwają. Dlatego na najważniejszej
świątyni Apollina w Delfach, widniał
napis: „Poznaj samego siebie” (jako człowieka).
Albowiem poznając siebie (jako
człowieka), poznajesz uniwersalną
prawdę o człowieku jako takim,
a więc o każdym drugim-innym
człowieku. Znając więc siebie - znasz
wszystkich ludzi.
Ta wiedza, pozwala ci porozumieć
się z drugim-innym człowiekiem
(być wobec niego), bez popełniania
błędów, bez konfliktów i zranień.
A przede wszystkim pozwala być
sobą wobec siebie i dla siebie,
a także wobec innych i dla
innych - wypełniać powołanie.
Tylko dzięki odkryciu w sobie
Ego-Ducha, poznajesz i rozpoznajesz
siebie, jako człowieka - istniejesz
jako człowiek. Odrębny, a jednak
nie oderwany od reszty.

Odkrycie Ego-Ducha, i Woli, wolnej
i kategorycznej w swoim dążeniu
do spełnienia i urzeczywistnienia,
jako Jego emanacji (oto i kategoryczny
imperatyw Kanta), jest w istocie
odkryciem siebie, i odnalezieniem
siebie i swego powołania.
Od tego momentu rodzimy się na
nowo, z Woli i z Ducha, jako istoty
wolne i świadome, aby żyć pełnią
Życia i obcować z Wiecznością.
Od tego momentu, każdy z nas
jest Prawdą, Drogą i Życiem;
Każdy z nas jest Bogiem.

Wszak do tego zostaliśmy
powołani przez Boga-Naturę;
do tego aby być sobą ( „jak On”),
i realizować siebie - swoje własne
istnienie. To nasze przeznaczenie
i prawo - zachować siebie
wobec innych i świata,
a czasem i w konfrontacji
z innymi lub ze światem,
jeżeli coś (lub ktoś) zagraża
naszemu poczuciu tożsamości.

Być tym, czym się jest w istocie,
czym się zawsze było (niemal
od urodzenia), i czym się zawsze
już będzie, do końca życia.
To (Ego) się nie zmienia.
Pozostaje niezmienne i wciąż
żywe i czynne, przez cały
czas; przez cały okres naszego
życia, i w każdej jego chwili.
Od dzieciństwa do starości.

Duch, tożsamy z ciałem, i
z niego wynikający, jako
istnienie i życie tego ciała;
Duch, uświadomiony, jako Ego-Ja,
nierozerwalnie powiązany z ciałem,
wzrasta wraz z ciałem, i wraz
z ciałem słabnie i umiera.

Nie ma żadnej metafizyki
(w ujęciu scholastyczno-tomistycznym).
Jest tylko metafizyka materii
ożywionej, i metafizyka życia
biologicznego; specyficznej formy
materii, i połączonej z nią,
specyficznej formy energii, które razem
dają zjawisko, które zwykliśmy
określać mianem „życia”.

Z metafizyki materii ożywionej
i życia biologicznego, wynika
(daje się wyprowadzić) metafizyka
istnienia uświadomionego,
czyli coś, co Hegel nazwałby może
fenomenologią, lub filozofią ducha
subiektywnego, a Heidegger
metafizyką bytu, lub bycia.

Racjonalność jako główne kryterium,
główne założenie, punkt wyjścia
i (oczekiwany) rezultat
i charakter naszego poznania,
oraz naszych reakcji na świat,
i naszego „zachowania się”
( w sensie behawioralnym i
instynktownym) w świecie
i wobec świata, to racjonalność,
która od czasów Descartesa
(poprzez Kanta, Hegla, aż do Marksa)
stała się idee fixe naszej
metodologii, i powoli, choć skutecznie
wypierała z naszego życia wiarę,
intuicję i przeczucie, czyli wszystko
to co tworzyło (przez miliony i
tysiące lat - aż do Descartesa)
potężną i zasadniczą sferę
ludzkiego bytowania, wobec
której ratio było tylko skromnym
dodatkiem; ta sfera irracjonalnego,
absolutnie wolnego od kryteriów,
i swobodnego w wyborze ekspresji
działania i tworzenia, była (i jest)
od wieków, od tysiącleci źródłem
i generatorem kultury, czyli tego
co nazywamy duchowym dziedzictwem
człowieka.

Człowiek jest tyleż racjonalny,
co irracjonalny. Dlaczego więc
wyróżniać którąś z tych cech?
Czyż to nie narusza równowagi?

To samo da się powiedzieć o
świecie, który postrzegamy,
wyjaśniamy i tłumaczymy
tylko w kategoriach racjonalnych.
Świat nie jest ani racjonalny,
ani irracjonalny. Po prostu jest,
jaki jest. Nie ma on też
żadnych zasad czy praw nim
rządzących. Wszystko opiera się
na względnej równowadze i
harmonii. I w zasadzie nie
mamy wyjścia - albo włączymy
się do tej harmonii, stając
się jej trwałym elementem,
albo świat nas zniszczy i
wypluje poza swój obręb,
poza nawias życia, istnienia
i egzystencji - tam gdzie
będzie „płacz i zgrzytanie z zębów”.
I cały nasz „racjonalizm”, na jaki
możemy sobie pozwolić, wyczerpuje
się w tej jednej konstatacji:
„albo my ze światem, albo świat bez nas”.

Dziecko jest Ego-centryczne.
To znaczy, że będąc dla siebie
(w sposób nieświadomy), jest
równocześnie w sobie.
I właśnie dlatego, że potrafi
egzystować i „przebywać” w
tych dwóch sferach naraz,
odczuwa siebie, życie i świat,
jako Pełnię.

Dziecko jest przykładem modelowym
stanu, do którego powinniśmy dążyć.
Ale nie poprzez cofanie się w
czasie, czy w rozwoju, ale poprzez
przezwyciężenie (zniesienie,
odrzucenie) bariery, która nas
od tego stanu oddziela.
A jest nią racjonalizm, i jego
skutek - neurotyczny lęk.

I choć działa milczą (na razie),
toczy się podskórna wojna z
wolnym indywiduum, z jego
Wolą nieskrępowanej afirmacji
życia. Poddaje się go rozlicznym
torturom tzw. „przystosowania”.
W tej walce dziecko musi
przegrać, by poniżone i upokorzone,
poddać się przemożnej presji
i „obróbce” masy, zdehumanizowanej
i odduchowionej, która uczyni
z niego „dorosłego”, czyli tzw.
„pożyteczny” i „użyteczny”
element życia społecznego,
i (co ważniejsze) państwowego.

(Od dwudziestu lat nie pojawił się
żaden wielki filozof - smutek
upadającej epoki, wieku atomu,
technokratów i komputerów).

Spontaniczność reakcji, i to
co nazywamy „czystością serca”,
nie bierze się z myślenia, czy
intelektu, ale jest właśnie poza
racjonalnością, poza obróbką intelektualną
danego momentu. Tak więc i w tym
wypadku rozum na nic się zdaje.
Zostawiamy go gdzieś z boku, zawieszamy
na chwilę. To samo dzieje się w
wypadku zachwytu, uniesienia, strachu,
radości, czy trwogi. Zawieszenie dyskursywnego
myślenia, ma też miejsce w medytacji,
gdy skupiamy się na jednej tylko sylabie,
lub rozpraszamy wszelkie myśli by pozostać
w pustce.

Jakże często zapominamy w naszym
życiu o spontaniczności, naturalności
i autentyczności, które są przecież
przejawami naszej prawdziwej natury.
Wdrażani niemal od dziecka, od
wczesnej młodości do „określonych
reguł gry”, zaczadzeni smogiem
zakazów i nakazów, wykształcamy
w sposób nawykowy jakąś dziwną,
„drugą naturę”, którą się posługujemy
w sposób coraz sprawniejszy, aby móc
dobrze funkcjonować w społeczeństwie
konwencji i schematów. Powoli zapominamy
jak być sobą. Prawdziwą naturę chowamy
i ukrywamy w podświadomości;
pozwalamy jej czasem wyjrzeć na
światło dzienne, ale tylko wtedy,
gdy czujemy się absolutnie bezpieczni
w swojej egzystencji. Na co dzień
„musimy” się w ciąż kontrolować, aby
utrzymać się w tzw. „poprawności społecznej”,
czyli w tzw. „normie”, która, jak już
powiedzieliśmy, jest chora, ponieważ opiera
się na sztuczności, masce i konwencji.
Norma ta, w sposób kategoryczny
(i despotyczny) wymusza na nas określoną
postawę i określone (zawsze prospołeczne)
reakcje. Stoi więc w jaskrawej sprzeczności
z naturalnym sposobem bycia człowieka.
Z czasem „druga natura” wypiera
tę pierwszą, prawdziwą, stając się
nawykiem i przyzwyczajeniem, będąc
jednocześnie koniecznością wymuszoną
przez okoliczności życia w neurotycznym
społeczeństwie i świecie.
W tym społeczeństwie i świecie, o dalece
sformalizowanych kontaktach, relacjach i stosunkach
międzyludzkich, nasze nastroje i
stany ducha nikogo nie obchodzą,
a więc i my sami przestajemy się
nimi interesować.
Na tym etapie stłumienie i wyparcie,
staje się „normalnym” zabiegiem
(czy nie zbrodnią?), który „pozwala”
nam wyprzeć się siebie wobec perspektywy
przyjęcia lub odrzucenia nas przez masę.
Na tym etapie zaczynamy być i
funkcjonować bardziej dla innych,
niż dla siebie.
Inni (rodzice, społeczeństwo, świat
zewnętrzny) ze swoimi nakazami i zakazami
zagnieżdżają się w naszej
głowie w postaci „superego”, ograniczając
tym samym naszą niezależność i
wolność wewnętrzną, a co za tym idzie
również swobodę ekspresji zewnętrznej.
Jesteśmy spętani. I gdy nie akceptujemy
tej sytuacji popadamy w neurozę.

Nasze bycie dla siebie i w sobie,
nasza równowaga wewnętrzna,
zostają zagrożone i zachwiane,
poprzez ekspansję świata masy
w naszą świadomość i podświadomość.
Przemoc i okrucieństwo są wyznacznikami
tej ekspansji. Indywidualność i
osobowość zostają zduszone i stłamszone,
najpierw przez świat, a potem
(na zasadzie refleksu) przez nas
samych. Zapomnienie bycia dla siebie
i w sobie (jednocześnie), staje się
w tym wypadku koniecznością i
regułą, a właściwie końcowym
rezultatem i skutkiem konfrontacji
delikatnego, kruchego, wrażliwego i
bezbronnego indywiduum ze światem
pracy, produkcji i konsumpcji, w
którym obowiązują reguły wyzysku
człowieka przez człowieka (nie tylko
w ekonomicznym sensie tego słowa).

Dziecko i człowiek dojrzały, istnieją
w sobie i dla siebie, bez naruszania
swej wewnętrznej, niepowtarzalnej duszy.
W istocie, człowiek dojrzały zachowuje
w sobie dziecko, które czując się
akceptowane, nie próbuje zdominować całej osoby.

Dziecko jest też człowiekiem dojrzałym.
Człowiek dojrzały jest również dzieckiem.
Obie te opcje-figury współistnieją i
egzystują razem, i obok siebie,
w jednej osobie - tworząc jedną osobę.
One po prostu są ze sobą, nie wypierając
się wzajemnie, ani nie dążąc do
dominacji. Osiągają w ten sposób
stan idealnej równowagi i harmonii.
Tak więc, bycie w sobie i dla siebie
(jednocześnie), jest możliwe tylko pod
warunkiem bycia z sobą; współegzystencji
(na równych prawach) świadomości
i podświadomości; tego co pierwotniejsze
i wcześniejsze, z tym co rozumniejsze
i późniejsze - w jednym „TERAZ”!

Dusza to produkt naturalnej sublimacji
Ego-Ducha, poddany swobodnej obróbce
intelektu. Domeną duszy jest świadomość.

Im lepszy kontakt pomiędzy duszą,
a Duchem-Naturą,
tym bogatsze życie wewnętrzne
i pełniejsze człowieczeństwo.

Tak jak domeną duszy jest świadomość,
tak domeną Ducha-Ego jest podświadomość.
Uosobieniem podświadomości jest Dziecko
(jako figura i symbol), i wszystko to,
co dziecięce. Dopiero dobra współpraca,
a właściwie pełna integracja świadomości
„dorosłego” z podświadomością „dziecka”
(w jednej osobie) dają możliwość
dojrzałego i w pełni świadomego istnienia.

Dojrzałość w tym kontekście, polegałaby
na dostosowaniu się do siebie, zestrojeniu
się z sobą, zharmonizowaniu się z sobą.
Dojrzałość jako zharmonizowane i
zintegrowane współistnienie świadomej
psychiki z podświadomym Ego.

Taką dojrzałość dziecko osiąga w sposób
naturalny i instynktowny. Dorosły
musi pokonać szereg wewnętrznych
barier. Dziecko jest dojrzałe z natury.
Dorosły musi uruchomić Wolę bycia
sobą (i z sobą), uruchomić proces
otwarcia się na siebie, na swoją
podświadomość, na swoją „ciemną”
stronę.

Zresztą dojrzałość, jest również pojęciem
merytorycznie podejrzanym. Wyjaśnia ono
nasze przystosowanie się do norm zewnętrznych,
natomiast niewiele nam mówi o naszym
wewnętrznym zestrojeniu się z sobą.

Dorośli są inni. To znaczy: inni niż
dzieci. To ciekawe (i dziwne
za razem), bo przecież wszyscy
dorośli byli kiedyś dziećmi.
Powinni więc znać dobrze
„język dziecka”. A jednak, tak
nie jest. Dorośli i dzieci są
różni, i nie ma pomiędzy nimi
żadnego, trwałego porozumienia.
Jest to tak, jakby dwa różne
gatunki zamieszkiwały Ziemię.

Dorosły najczęściej wypiera dziecko
w sobie. Nie chce go znać ani
rozumieć. Na zewnątrz objawia się
to tym, że dorosły wypiera
dziecko fizyczne - drugiego
człowieka, ponieważ kojarzy mu
się ono z jego dzieckiem
wewnętrznym, które „musi”
wypierać i tłumić.
Dorosły więc, wypiera i tłumi
swoje dziecko (czasem i cudze),
nie traktując go z należną
uwagą i powagą, jako drugiego
człowieka. Jakby go nie zauważa,
i robi to z tą świadomą nonszalancją,
którą czasem nazywamy lekceważeniem.
Tłumienie więc, odbywa się
na dwóch płaszczyznach:
wewnętrznej (w sobie i wobec
siebie) i zewnętrznej (wobec
drugiego człowieka).
Albowiem, jacy jesteśmy wewnątrz
(w sobie i dla siebie), tacy też
jesteśmy na zewnątrz (dla
i wobec innych).

Mechanizm tego tłumienia jest
następujący: dziecko we współczesnym
świecie ludzi dorosłych czuje się
nieważne i zagubione; czuje się
gorsze i mniej wartościowe wobec
świata ludzi dorosłych; to poczucie
gorszości i niższości utrwala się
z czasem w postaci kompleksu,
który jest identyfikowany z fazą
dzieciństwa, i wręcz utożsamiany
z samym dzieciństwem (z dzieckiem
w sobie) - stąd „konieczność”
tłumienia. Ale to nie wszystko.
Dziecko, jakże często poniżane,
odpychane, ranione i upokarzane
(właśnie - wypierane i tłumione),
chce jak najszybciej „uciec” ze
swojego dzieciństwa w świat dorosłych,
chce jak najszybciej „stać się”
dorosłym, obiecując sobie po tym
stanie (dorosłości) odzyskanie
poczucia własnej wartości i godności,
utraconych w dzieciństwie.
Dziecko nie wie że dojrzewanie
jest procesem, który aby się mógł
spełnić w sposób prawidłowy i
właściwy (czyli naturalny),
potrzebuje dla siebie dość
długiego czasu, i nie należy
go w żadnym razie przyspieszać,
można tylko czekać. Ale dzieci,
i młodzi są niecierpliwi, (szczególnie
wtedy, gdy czują się opuszczeni,
i pozostawieni samym sobie).
Tak więc „świeżo upieczony” dorosły
szybko i „sprawnie” wypiera i
tłumi tę część siebie, która jest
jeszcze dzieckiem, aby jak najprędzej
uciec i odciąć się od swego kompleksu
gorszości i niższości, i całkowicie
stopić się ze światem ludzi dorosłych.
Z czasem, a nawet dość szybko,
przychodzi rozczarowanie, bo oto okazuje
się, że dorosłość nie jest tym
wyśnionym i wymarzonym rajem,
nie jest nawet „ziemią obiecaną”, a
wręcz zaczyna brzydko pachnieć czymś
zupełnie innym.
Ale odwrotu już nie ma.
Od tej pory „dorosły” będzie
na wszelkie sposoby podkreślał
wyższość „dorosłości” nad
dzieciństwem, żyjąc pod ciągłą
presją wewnętrznego „przymusu”
(którego natury nie rozumie)
tłumienia dziecka w sobie,
i na zewnątrz siebie, w drugim
człowieku, w innych ludziach,
i wszędzie tam, gdzie go
„wytropi”. Droga ta, w prostej
linii prowadzi do psychopatyzacji
osobowości.
Niektórzy próbują się buntować
przeciwko takiemu obrotowi rzeczy.
Nie chcą zgodzić się na powszechny
przymus tłumienia. Ci z kolei
narażeni są na schizoidyzację i
neurotyzację osobowości.
Naprawdę niewiele jest osób,
które akceptowałyby siebie, jako dziecko, w
dzieciństwie (i były jako takie akceptowane
przez otoczenie), pozwalając dojrzeć
sobie, jako dziecku, i dorosnąć
do swojej fizycznej dorosłości, lub
po prostu dorastać swobodnie razem
z nią, by w parze szła pschiczność razem fizycznością.

Ludzie oduczyli się akceptować siebie
i innych, zapomnieli jak to się robi,
zapomnieli że w gruncie rzeczy, to jest
najważniejsze, aby żyć, aby żyć w spokoju
i w pokoju, w zgodzie z sobą.
Akceptacja siebie i bliźniego nie jest jednak
żadnym nakazem moralnym, czy etycznym;
To po prostu rzeczywistość - nakaz życia
- ludzkiej egzystencji; to rzeczywistość,
i oczywistość, którą nazywamy imperatywem
moralnym, najwyższą wartością, lub Bogiem.
Z pojęciem akceptacji siebie i innych,
wiąże się pojęcie afirmacji siebie i innych,
z tym zaś z kolei pojęcie odwagi bycia sobą.
Z akceptacji wynika afirmacja, z afirmacji
- odwaga. Te trzy pojęcia-uczucia tworzą
fundament ludzkiej psychiki i duszy.
Akceptacja - afirmacja - odwaga
- na tym zbudowany jest człowiek.
Co się stanie jeżeli ten fundament
usuniemy, lub go zniszczymy?
- łatwo sobie wyobrazić; trudno opisać.

„Myślę, więc jestem” - cóż za absurd!
Cóż za potworne i straszne credo
skrajnego racjonalizmu..
Czyż nie należałoby raczej odwrócić
tej formuły tak, aby ukazać jej inny,
być może trafniejszy, i bardziej
uzasadniony egzystencjalnie sens?
(wprawdzie nie ten o którym myślał
Kartezjusz, ale być może ten, o którym
myślał Bóg..) Zatem: „Wierzę, więc jestem”,
„Jestem, więc myślę”. Ależ tak! Tak!!
Po trzykroć; po stokroć; i po tysiąckroć
tak!!!

Wszystko co Wam tutaj napisałem jest nieuchwytne i ulotne, a także niewystarczające. A może najlepszym wyjściem, po tym wszystkim byłoby milczenie, zapomnienie i olśnienie. Wyrzućmy wszystkie książki, odrzućmy wszelką wiedzę, niech pozostanie tylko intuicyjny rozum; dajcie mu szansę się prowadzić na łąki zielone, tam gdzie niewiedza jest poznaniem.

Św. Paweł w swoim hymnie do miłości, na końcu przywołuje trzy cnoty kardynalne: wiarę, nadzieję i miłość, z których wyróżnia miłość jako najważniejszą.
Miłość jest kluczowym pojęciem dla nauki Jezusa. Ale nie ma miłości bez woli miłości. Wola czynienia dobra i bycia dobrym jest warunkiem sine quo non miłości. Równie ważna jest wiara. A jak wiadomo „wiara bez uczynków martwa jest”. Do tego potrzeba woli, dobrej woli. Wola spaja trzy cnoty kardynalne, bez niej cnoty te są tylko abstrakcją. Tak łączy się świat metafizyki ze światem egzystencji. Tylko wtedy mamy nadzieję na Pełnię.
Jeszcze kilka słów o natchnieniu i nadziei. Natchnienie (nieważne, czy artystyczne, czy religijne), to taki stan duszy i umysłu, w którym mamy bezpośredni kontakt z Duchem. Natchnienie to łaska, niezależna od nas. Przychodzi i odchodzi kiedy chce – jak Duch. Wypełnia nas całkowicie i zmienia nasze wnętrze – trwale, lub tylko na chwilę, ale i z tych odruchów możemy budować siebie.
Jeśli zaś chodzi o nadzieję to jest ona bardzo ważna. Na dnie Puszki Pandory pozostała właśnie nadzieja. I na każdym, nawet najgłębszym dnie rozpaczy, spoczywa właśnie nadzieja. To ona jest głównym motorem naszego działania, naszego życia, nawet jeżeli sobie tego nie uświadamiamy.
Wystarczy być otwartym na Uniwersalnego Ducha, który zawiera w sobie wszystko: natchnienie, wiarę nadzieję i miłość, nastrój, przeczucie, rozum, kosmos i chaos – jest wszystkim.
Otwartość w ciszy wnętrza i czujność pozwala nam odnaleźć spośród tysiąca ścieżek, tę jedną, prowadzącą nas do Uniwersum.


Gdynia 1997r.


STARZY I MŁODZI – Problem konfliktu pokoleń

Rozróżnienie na starych i młodych istniało od zawsze, ale w dzisiejszym, współczesnym świecie przybrało ono formę konfliktu pokoleń. Pierwsze tego typu symptomy dały się zauważyć już w romantyzmie („Oda do młodości”). Wtedy jeszcze istniały rodziny wielopokoleniowe, i związane z tym autorytety. W istocie, w warstwie społecznej i wspólnotowej, był to ostatni oddech epoki archaicznej. We współczesnym świecie nastąpiła gwałtowna atomizacja rodziny i społeczeństwa. Problem wychowania został scedowany na władzę i Kościół. Naturalne, rodzinne autorytety zostały wyparte przez tzw. społeczne autorytety moralne. Dystans dzielący te autorytety od młodzieży, nie pozwala im właściwie wpływać na młode pokolenie. Dystans ten stale się powiększa, a rola autorytetów wciąż maleje, tak że wokół młodzieży tworzy się swoista próżnia. Młodzież pozostająca w tej próżni bez duchowych i moralnych przewodników, staje się bezradna i zagubiona (czasem agresywna). Owszem, rodzice starają się aby młody człowiek był dobry i uczciwy, a przy tym zaradny. Bardzo się starają (może nawet za bardzo, jak na możliwości zwykłego, młodego człowieka), a jednak nie mogą przekazać mu żadnego spójnego sposobu w jaki mógłby się odnaleźć w świecie ludzi dorosłych i dojrzałych, odnaleźć i funkcjonować nie wchodząc w ciągły konflikt z ludźmi i światem zewnętrznym. I właśnie brak tego sposobu, brak który zauważam u wielu młodych ludzi, waży na całym ich późniejszym życiu. Z niego to właśnie, z owego braku, wynikają prawie wszystkie ich potknięcia i błędy życiowe. Bo nie wystarczy wskazać dziecku drogę, którą ma iść. Trzeba jeszcze przekonać go, że warto nią iść, właśnie tą a nie inną, i wyjaśnić dlaczego. Większość rodziców niestety nie zadaje sobie tego trudu, aby proces wychowawczy doprowadzić konsekwentnie do końca. Stąd zagubienie i życiowa nieporadność wielu młodych ludzi, stąd bunt wobec „starych” (wynikający z bezradności), stąd tak przykry obraz naszego społeczeństwa. Oczywiście zawsze przykład idzie z góry. A jaki to przykład? Często alkoholizm i feminizm w różnych formach, tak życia rodzinnego jak i społecznego. Cały proces wychowawczy ogranicza się najczęściej do stawiania wymagań, nakazów, zakazów i systemu kar. W efekcie nie uczy to dziecka niczego, nie rozwija jego samodzielności i wiary w siebie. Nie nazwałbym tego nawet systemem, czy procesem wychowawczym, lecz raczej oswajaniem, swoistą tresurą i praniem mózgu, któremu każde dziecko z natury swej musi się przeciwstawić. A mając do wyboru: przestać akceptować siebie (wedle optyki widzenia rodziców: „musisz być taki a taki”), lub przeciwstawić się rodzicom (co z kolei dyktuje mu natura i instynkt samozachowawczy), wybiera jakiś dziwny kompromis, który staje się zaczynem naszego europejskiego, wewnętrznego powikłania. A przecież na tym również polega prawdziwa miłość i mądrość, że wystarcza cierpliwości i siły na wszystko i do końca. Brak wspólnego pola świadomości rodzinnej, czy społecznej skutkuje tym, że grupy „starych” i młodych coraz bardziej się od siebie oddalają. Młody człowiek ma potrzebę dopasowania się, przynależności, afiliacji ( a jednocześnie indywiduacji) którą, z braku porozumienia w rodzinie realizuje w subkulturach (czasem w gangach), co daje mu satysfakcję z realizacji tej potrzeby. Na potrzebę afiliacji zwrócił już uwagę Gordon W.Allport w swoim dziele „Osobowość i religia”, gdzie czytamy: „(...) potrzeby afiliacyjne (potrzeba zależności, pomocy i przywiązania) stanowią podstawę kształtowania się osobowości, i to nawet wówczas, gdy one same znajdują się jeszcze w stadium przedspołecznym. Domagają się dwustronnego kontaktu ze światem, po to aby mógł się rozpocząć prawidłowy rozwój. Agresja i nienawiść są zaś reakcjami na udaremnienie tendencji afiliacyjnych”. Wprawdzie Allport pisze o wczesnym dzieciństwie, ale wydaje się, iż potrzeba afiliacji w zasadzie rozciąga się na całe dzieciństwo i wczesną młodość, szczególnie dając o sobie znać w okresie dojrzewania młodego człowieka. Nieczuła, zaborcza matka oraz ojciec-alkoholik, to bardzo często spotykany schemat „rodzinny” w naszym społeczeństwie. Ten brak miłości w polskich rodzinach skutkuje coraz częściej narkomanią, agresją, nerwicami i rosnącą liczbą samobójstw (i zabójstw) wśród młodych ludzi. Społeczeństwo polskie jest chore, ponieważ chora jest polska rodzina. W atmosferze ciągłego napięcia, lęku, przemocy, braku akceptacji, ciepła i zrozumienia (czyli wszystkiego tego, co składa się na poczucie bezpieczeństwa) każda osobowość, a szczególnie osobowość dziecka i młodego człowieka, nabiera z czasem cech neurotycznych. I to nawet wtedy, gdy w sensie materialnym, dziecku niczego nie brakuje. Jednak brak poprawnych relacji z rodziną – matką, ojcem, dziadkami – rzutuje bardzo poważnie i głęboko na rozwój duchowy i emocjonalny dziecka, i potem młodego człowieka. Konflikt dziecka z rodzicami rzutuje na późniejszy konflikt z otoczeniem i społeczeństwem. Słabsi – neurotycy, trafiają często do szpitali psychiatrycznych, uciekają w narkotyki, seks. Silniejsi – psychopaci, trafiają do więzień. Tak jedni, jak i drudzy przechodzą w młodości okres silnego buntu przeciwko „starym” – rodzicom. I jest regułą, że niedojrzali i nieodpowiedzialni rodzice, wychowują takie same dzieci, które znów stają się takimi samymi rodzicami itd., itd. I takie jest potem całe społeczeństwo – niedojrzałe i nieodpowiedzialne. Tak więc, tu – w rodzinie, w relacjach rodzinnych i atmosferze, w jakiej wychowuje się dziecko i młody człowiek musimy szukać przyczyn tzw. patologii społecznej. Młody człowiek nie mogąc zaspokoić w rodzinie swoich potrzeb bezpieczeństwa i afiliacji, buntuje się, zwracając się najpierw przeciw rodzinie, później przeciw społeczeństwu. A wszystko to ma swoje źródło w rodzinie, w wychowaniu (lub jego braku) i edukacji moralnej młodego pokolenia, każdego młodego pokolenia – od stworzenia, aż do skończenia świata. To problem najważniejszy i najpoważniejszy. Wiedział o tym Zamojski („Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”.), wiedział Konarski, Staszic, Mickiewicz, Korczak, Wojtyła i tylu innych światłych mężów, którym na sercu leżały losy dzieci i młodzieży, i kondycja naszego społeczeństwa i narodu. Ich nauki, rady i przestrogi dotyczące relacji społecznych i rodzinnych, zbyt łatwo idą w zapomnienie, nie przekładając się na praktykę społeczną. Nikt się tym nie przejmuje, „bo przecież trzeba robić kasę”... Codzienna szarpanina, jaką było życie w socjalizmie, i pogoń za pieniądzem jaką jest życie w dzisiejszym, drapieżnym kapitalizmie, z pewnością nie sprzyja spokojnemu porozumieniu się pokoleń, przekazywaniu wskazówek moralnych i ciepłych uczuć. Stąd alienacja wielu młodych ludzi, a w efekcie – zneurotyzowane społeczeństwo. Ofiary systemu i braku miłości (zarówno „starzy” jak i młodzi), zapełniają dziś więzienia, szpitale psychiatryczne, ośrodki odwykowe i cmentarze; połączeni w jednej niedoli, nawet nie próbują się wzajemnie zrozumieć. Pozostawieni sami sobie, bez kontaktu z rodziną, bez pomocy i emocjonalnego wsparcia, wreszcie bez miłości, czułości, szacunku i zrozumienia, spychani na margines życia społecznego – buntownicy i neurotycy – giną, zdychając w rynsztokach cywilizacji pieniądza, głosząc słabym głosem jej rychły upadek.


Kondycja poety dzisiaj.

W czasach romantyzmu poeta był wieszczem. Wieścił schyłek cywilizacji na rzecz powrotu do natury. Poeta romantyczny był poetą zbuntowanym przeciwko swoim czasom i społeczeństwom, które wkraczały w okres rewolucji przemysłowej. A jednak jego pozycja w społeczeństwie była mocna. Występował on jako ten geniusz, który dzięki swej nieograniczonej wyobraźni potrafi rozpoznać i ujawnić prawdę o rzeczywistości. Goethe, Byron, Hugo, Puszkin byli traktowani w swoich krajach z uwagą i szacunkiem, a ich poezja traktowana była jako emanacja mentalności narodowych, i narodowych cech i wartości. Co było szczególnie cenione, to to, że w swojej twórczości sięgali także prawdy absolutnej. Nie inaczej było w Polsce z Mickiewiczem i Słowackim. Poeci romantyczni wyznaczali nowe miejsce poety w społeczeństwie (miejsce bardzo eksponowane). Byli wieszczami, geniuszami i przewodnikami narodów. Specjalnie nakreśliłem ten obraz poety romantycznego, aby był kontrapunktem i punktem odniesienia do sytuacji i kondycji poety współczesnego. Dzisiaj poeta, to nieceniony samotnik, tworzący w samotności i izolacji od społeczeństwa swoje wiersze (najczęściej do szuflady). Lekceważony przez społeczeństwo i wydawców, stracił swoją pozycję na rzecz tzw. „celebrytów”. Społeczeństwo pozbyło się poetów, wyrzucając ich na margines kultury (jeżeli istnieje jeszcze coś takiego, jak kultura – wobec zalewu tandety telewizyjnej i muzycznej, wobec wszechogarniającego konsumpcjonizmu – jest to mocno wątpliwe). Dziś poeta nie jest już hołubiony i ceniony. Jest raczej „piątym kołem u wozu” machiny show biznesu. Instytucje powołane do promowania tzw. kultury wysokiej, jak np. samorządy czy Kościół, zapominają o samotnym rycerzu poezji, walczącym samotnie z wiatrakami egzystencji. Mecenasów, takich jak Kościół, władza, czy bogaci patrycjusze po prostu nie widać. Zapomnieli oni o swoim moralnym powołaniu, aby wspomagać sztukę, szczególnie sztukę poezji. Dzisiaj społeczeństwo nie potrzebuje poezji, potrzebuje za to szamponu przeciwłupieżowego i miękkiego papieru toaletowego. Mecenasi uciekają od sztuki (a od poezji w szczególności), jak diabeł od święconej wody. Dzisiaj społeczeństwo jest bardzo świadome swych wymagań, a wśród tych wymagań nie mieszczą się poeta i jego poezja. Dzisiaj twórczość, a szczególnie twórczość poetycka, to niezwykły, egzotyczny, rzadki kwiat, którym nie wszyscy muszą się zachwycać. Często wywołuje on zdziwienie i nic więcej. Jeżeli jest to zainteresowanie, to raczej powierzchowne i chwilowe. Konsument nie jest zainteresowany, aby coś odciągało go od konsumpcji dóbr materialnych. Natomiast dobra intelektualne i duchowe nie leżą w jego zainteresowaniu, ponieważ ich po prostu nie rozumie. Dlatego coraz częściej, poeci w swej twórczości zamykają się w tematach prywatnych, zajmując się swoją prywatnością i swoimi problemami, nie czując potrzeby ani zachęty, aby podejmować tematy uniwersalne czy patriotyczne. Nie ma do tego klimatu, ani zapotrzebowania społecznego. Tak więc, widać jasno, że sytuacja egzystencjalna poety w dzisiejszym społeczeństwie jest nie do pozazdroszczenia. Jego pozycja jest słaba, a status marny. Samotnik na marginesie społeczeństwa i kultury, zmuszony jest walczyć lub pogodzić się z sytuacją.
 


Kim jest mistrz poety?

Poeta ma wielu mistrzów (tak jak sukces „ma wielu ojców”). Pierwszymi mistrzami poety są jego rodzice, i najbliższa rodzina, z którymi na co dzień przebywa młody adept poezji. To oni właśnie wyznaczają pewną normę językową, w której porusza się młody kandydat na poetę. I dotyczy to zarówno formy jak i przedmiotów wypowiedzi. Jest to tzw. naturalne środowisko językowe młodego poety, które jest jego bazą formalną i przedmiotową. Ujawnia się to z reguły w pierwszych próbach poetyckich poety. Takie też było i moje doświadczenie – pierwszymi mistrzami języka byli moi rodzice oraz moja babcia, której opowieści o duchach i zjawach słuchałem z dużym zainteresowaniem, sam dokonując pierwszych prób literackich, w postaci krótkich opowiadanek science fiction. Jednak moimi pierwszymi mistrzami literackimi byli tacy autorzy jak: L.J.Kern („Ferdynand Wspaniały”, „Zbudź się Ferdynandzie”), A.Szklarski („Tomki”), K.May („Winnetou”), ten ostatni dał mi też podstawowy kręgosłup moralny, uzupełniający zasady wpojone przez rodzinę. Autorów tych zacząłem czytać gdzieś w połowie szkoły podstawowej. Nieco później poznałem E.Niziurskiego („Sposób na Alcybiadesa”), a jego sformułowanie: „kołomyja elementarna”, stało się na długo moim prywatnym archetypem funkcjonowania pewnych grup społecznych. Tak więc pierwszymi mistrzami języka, obok rodziny, byli autorzy literatury młodzieżowej – głównie prozaicy. Na tym etapie o poezji, jako formie literackiej. jeszcze nie było mowy. Z Niziurskim jeszcze było i tak, że oprócz języka na długie lata ukształtował on moje poczucie humoru. Niebagatelny wpływ na rozwój mojego języka miał też Kościół, do którego chadzałem od najmłodszych lat – najpierw na msze łacińskie, potem na msze po polsku. Kościół, w którym od pewnego czasu wczesnej młodości byłem lektorem Pisma Świętego. Nie tylko treść, ale i forma stylistyczna Pisma Świętego (szczególnie Nowego Testamentu) bardzo do mnie przemawiały, i utrwaliły się w postaci swego rodzaju kodu stylistycznego, który odnajduję w moich pracach poetyckich. Od tego czasu moim mistrzem stał się główny wyraziciel Słowa Bożego – Jezus Chrystus. I tu dochodzimy do najistotniejszej kwestii: mistrzem dla poety staje się nie tylko ten, kto pięknie mówi, ale i ten, który swoją postawą jest w jakiś sposób inspirujący, dający wskazówki moralne. Słowa Jezusa o Prawdzie, która ma nas wyzwolić, stały się i moją dewizą, którą przeniosłem do mojej twórczości poetyckiej – prawda przede wszystkim (niezależnie, czy jest to prawda subiektywna czy obiektywna). To wartość nadrzędna w mojej poezji. Podporządkowana jest jej zarówno treść jak i forma. Z Kościoła wyniosłem nie tylko Logos, ale i nastrój, który zawsze starałem się zawrzeć w mojej poezji, tak żeby poprzez to co Nienazywalne wprowadzić czytelnika w nastrój tego o czym mówię. To pomagało mi uzyskać metafizyczną więź z czytelnikiem. W tym czasie, mniej więcej, rozpoczął się mój dość długi romans z literaturą science fiction. Tu moimi mistrzami byli m.in. tacy pisarze jak: H.G.Wells, A.C.Clark, R.Bradbury, I.Asimov, czy St.Lem. I tak jak z Kościoła wyniosłem Logos, nastrój i liturgię słowa (wszak każde tworzenie wiersza jest swego rodzaju liturgią słowa), tak więc Kościół stał się w pewien sposób moim mistrzem; tak z literatury science fiction wyniosłem wyobraźnię, a więc wewnętrzną wolność i swobodę myślenia, której tak brakowało wtedy w naszym kraju. Tą odwagę myślenia przeniosłem później do mojej literatury, i w ogóle do życia. Jeżeli mistrzem poety jest ten, kto wychowuje (w określonej kulturze słowa) a zarazem uczy jak pisać i jak żyć, to moim największym mistrzem jest Jezus Chrystus, który nie tylko pięknie mówił, ale i pięknie żył, stając się wzorem dla milionów jego wyznawców. Mówiąc „mistrz”, mam na myśli kogoś kto prowadzi, wskazuje i ukazuje świat, czasem nowy, czasem stary, kto jest przewodnikiem po świecie natury i kultury. Takim mistrzem dla mnie był mój ojciec, który zanim jeszcze wprowadził mnie w świat kultury, pokazał mi wspaniałość Tatr. Miał sporą bibliotekę, z której często korzystałem. A rozmowy z nim o kulturze, życiu i polityce, były dla mnie zawsze bardzo inspirujące. Jako muzyk wprowadził mnie w świat muzyki (a więc czystej poezji) – to z nim, jeszcze jako dziecko, chodziłem do filharmonii, gdzie zetknąłem się z melodią, harmonią i rytmem, co później wykorzystałem w mojej poezji. Od tego czasu muzyka towarzyszy mi niemal na co dzień. Wszak poezji to muzyka obrazów. Mistrzami mogą być dla nas także nasi przyjaciele. Tu muszę wspomnieć o moim wieloletnim przyjacielu Sławku Szymańskim, który był dla mnie jakby drugim ojcem, a jednocześnie mistrzem intelektu, konsekwentnego myślenia i realizmu. Dyskusje i rozmowy, o literaturze o sztuce i o życiu, suto zakrapiane alkoholem, zawsze były dla mnie bardzo inspirujące i zapładniały mój umysł na długie lata. W czasach młodości, gdy już nieco okrzepłem jako poeta, trzej autorzy wstrząsnęli moim intelektualnym jestestwem. Byli to: E.Canetti („Auto da fé”), F.Dostojewski („Zbrodnia i kara”) oraz M.Bułhakow („Mistrz i Małgorzata”). Szczególnie E.Canetti stał się moim mistrzem języka; jego proste, mocne zdania z „Auto da fé” stały się dla mnie ideałem prozy i literatury w ogóle. Dla mnie, dzieło to jest najdoskonalszą formą prozy. Z Canettiego dużo wziąłem do mojej prozy, a także, częściowo, do poezji. Osobiście uważam, że jest to najwybitniejszy pisarz XX w. Z poezją u mnie było nieco inaczej. Do Osiemnastego roku życia w ogóle nie czytałem poezji (i nie pisałem poezji). Nie lubiłem i nie rozumiałem poezji (nie licząc Mickiewicza). Aż w ręce wpadł mi tom poezji Różewicza p.t. „Niepokój”. On był moim pierwszym mistrzem poezji. Ujął mnie swoją skondensowaną formą wypowiedzi, a także egzystencjalną tematyką wiedzy. Potem był Miłosz i Herbert. Pamiętam jak wielkie wrażenie zrobił na mnie wiersz p.t. „Studium przedmiotu” Herberta. Długo uważałem ten wiersz za najwspanialszy na świecie, w którym została ukazana istota poezji. Nieco później odkryłem dla siebie poetów amerykańskich. Tu moimi mistrzami okazali się m.in. F.Ohara, L.Ferlingetti i A.Ginsberg, z którymi miałem okazję porozmawiać i wypić kilka drinków, latem 1986 r. w Krakowie. W twórczości poetów amerykańskich szczególnie ujęły mnie: bezkompromisowość, bezpretensjonalizm i bezpośredniość wypowiedzi. Klimat tej poezji bardzo mi odpowiadał; miał on duży wpływ na formę literacką mojej twórczości poetyckiej. Tak, że od tej pory przyznawałem się do duchowych i literackich pokrewieństw z polskim romantyzmem i amerykańską poezją „beat generation”. Tak więc, chyba udało mi się udowodnić tezę, którą postawiłem na początku, a mianowicie, że poeta ma wielu mistrzów – niezależnie od tego, czy są to ludzie, z którymi stykamy się bezpośrednio, czy autorzy, których poznajemy poprzez lekturę ich dzieł; zarówno jedni jak i drudzy mają na nas niebagatelny wpływ. Koniec końców, cały świat zewnętrzny, cała dookolna rzeczywistość jest naszym mistrzem. Świat natury i świat kultury, chociaż odrębne, top jednak często zachodzą na siebie i odbijając się w naszej duszy tworzą ten specyficzny stan poetycki, który pozwala nam tworzyć; to jak powiedział Stachura: „Wszystko jest poezją”.


Wychowanie i sztuka.

Sztuka jest wielką zdobyczą ludzkości. Poprzez sztukę człowiek się wypowiada, komunikując światu swój świat wewnętrzny – uczucia, emocje, refleksje. I chociaż sztuki wizualne, czyli plastyczne są jakby najbardziej spektakularne w swojej formie, to jednak literatura i muzyka docierają do nas najbardziej i najlepiej. Dlatego osobno należałoby omówić sztuki plastyczne, literaturę i muzykę. Wszystkie gatunki i rodzaje sztuki dają nam coś, czego i tak doświadczamy patrząc, słuchając i dotykając całej dookolnej rzeczywistości – przeżycie estetyczne. Odczytując z niej piękno, a czasem i brzydotę. Natura sama w sobie jest piękna. Sztuka zawiera ten sam element co natura. Mówi się, że sztuka ubogaca duchowo człowieka. Ale jak i dlaczego, skoro na wyciągnięcie ręki mamy samą naturę? Różnica pomiędzy oddziaływaniem natury i sztuki jest taka, że obcując z naturą kontaktujemy się z Duchem całego Uniwersum, natomiast obcując ze sztuką kontaktujemy się z odbiciem duszy artysty. I tu dochodzimy do zasadniczego problemu: czy świat mógłby istnieć bez sztuki i kultury? Z pewnością tak. Wszak jako taki istniał przez miliony lat. Ale świat współczesny (mówiąc: współczesny, mam tu na myśli ostatnie kilka tysięcy lat) tak przyzwyczaił się do kultury i sztuki, że już nie wyobraża sobie istnienia bez tych atrybutów człowieka, a nawet człowieczeństwa. Oczywiście, są ludzie, którym wystarcza pełny portfel i telewizor. To konsumenci. I to cała ich kultura. Ich kontakt ze sztuką ogranicza się do oglądania telenowel i reklam w telewizji. To degenerująca część społeczeństwa – całkiem spora. My, kulturalna mniejszość społeczna, wiemy, że sztuka oprócz przeżyć estetycznych ma na nas jeszcze inny wpływ – uwrażliwia: na nas samych, na świat i drugiego człowieka – na ludzi. Zacytuję tu fragment mojego eseju „Poza kontekstem”: „Istnieje wspólnota krwi, i to jest natura, ale istnieje też wspólnota myśli i ducha, i to jest kultura. I jeżeli akceptuję kulturę, to tylko dla jej wymiaru i aspektu uniwersalnego, wspólnotowego i jednoczącego. To, że człowiek ulega transcendencji, wykraczając poza samego siebie zawdzięcza właśnie temu pierwiastkowi kultury i drugiemu człowiekowi”. To samo można powiedzieć o sztuce, która jednoczy ludzi, tworząc z nich wspólnotę ducha. Pierwszą rzeczą jakiej doświadczył człowiek pierwotny, był obraz. I był to najwspanialszy i najdoskonalszy obraz na świecie – obraz natury. Pierwszym wrażeniem jakie odbiera człowiek, jeszcze w łonie matki, jest obraz światła. Tak więc, najpierwotniejszym wrażeniem jakie odbiera człowiek jest obraz (stąd tak ważna dla nas jest materia snów, które składają się niemal z samych obrazów). Z obrazów (i krajobrazów) składa się cała nasza dookolna rzeczywistość. Ale nie tylko obraz, bo też dźwięk – poszum wiatru, głosy, tykanie zegara, wreszcie muzyka. Dlatego np. poezja odwołuje się do tego co najpierwotniejsze – do obrazu i dźwięku, w postaci melodyki i rytmu. Rytm, poza dźwiękiem, występuje w naturze, ale jest czymś nieuchwytnym. Sztuki plastyczne odwołują się do obrazu, czy to płaskiego, jak w malarstwie, czy przestrzennego, jak w rzeźbie. Muzyka odwołuje się do dźwięku. Poezja korzysta zarówno z jednego jak i drugiego. Jak już zostało powiedziane – sztuka rozwija: zmysł estetyczny, wrażliwość, a przede wszystkim człowieczeństwo. Czy żeby żyć dobrze i uczciwie potrzebna jest sztuka? Nie, ale sztuka nadaje temu prostemu a jakże skomplikowanemu życiu niezbędnej przyprawy. Dopiero wtedy możemy się delektować (kontemplować) smakiem życia. Począwszy od sztuki parzenia herbaty, a skończywszy na Requiem Mozarta czy rozprawie filozoficznej Stirnera. Niestety, dzisiejszy system edukacyjny nieprzyzwoicie zaniedbuje sztukę, zaniedbując tym samym człowieczeństwo małego i młodego człowieka. Traktuje sztukę z dużym lekceważeniem, tak jakby lekceważył istotną część aspiracji młodego człowieka. Dlatego mamy społeczeństwo głuche i ślepe, a także nieme. Wytworzyły się wąskie kasty malarzy, rzeźbiarzy, muzyków, dziennikarzy i literatów. A gdy normalny, przeciętny człowiek ma napisać list, to sprawia mu to niebotyczne trudności, nie mówiąc już o wypowiedzi na temat obejrzanego filmu, przeczytanej książki, czy wysłuchanej muzyki. Ubóstwo merytoryczne i formalne w dziedzinie recepcji i rozumienia (a także oceny) sztuki jest w naszym społeczeństwie po prostu katastrofalne. W tej dziedzinie wracamy do średniowiecza. Na Zachodzie jest jeszcze gorzej. A wszystko zaczyna się (i kończy) w szkole. Tylko nieliczne jednostki, którym rodzice zaszczepili miłość do sztuki, są w stanie odbierać i smakować sztukę (kontemplować). Czasami zdarza się, że z tych jednostek wyrasta ktoś, kto sam zaczyna tworzyć. Tacy ludzie, poprzez swoją sztukę tworzą kulturę tego kraju. Musimy ich chronić, tzn. tworzyć im takie warunki, aby ich talent rozkwitał jak najpełniej i jak najdłużej.
 


Czy warto czytać poezję ?

W dzisiejszych czasach czytelnictwo poezji dramatycznie spada. Jaka jest tego przyczyna? Może jesteśmy niedouczeni, i bardziej zwracamy uwagę na sprawy materialne („wyścig szczurów”) niż na sprawy duchowego rozwoju? Także wydawnictwa ograniczają wydawanie poezji, bo to się po prostu nie opłaca. Nie ma zbytu i popytu – nie ma podaży. Tak, także tu króluje prawo popytu i podaży, tak jakby chodziło o karkówkę czy marchewkę. A przecież poezja jest tym szczególnym skarbem literatury, który odkrywa przed nami świat, a także prawdę o ludzkiej kondycji – o człowieczeństwie. Poezja ukazuje jakie metafizyczne i egzystencjalne związki łączą nas ze światem. Pozwala zrozumieć, jak możemy funkcjonować w powiązaniu ze światem. Objaśnia świat i człowieka. Pozwala także na głębokie (być może najgłębsze w literaturze) porozumienie z drugim człowiekiem – poetą właśnie. Ale to od naszej własnej wrażliwości na słowo, zależy czy będzie to porozumienie powiązane ze zrozumieniem. Wiedza płynąca z poezji jest tylko pozornie wiedzą hermetyczną. W głębszych warstwach symboli, metafor, porównań i archetypów poezja sięga do podświadomości czytającego, otwierając go na wiedzę, której on nawet nie przeczuwał. Zasadniczą wiedzą jest to, że poezja niesie pociechę w trudach życia i uczy jak żyć godnie (tzn. w zgodzie z sobą). Przypomnijmy sobie wielkich klasyków: Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, którzy uczyli nas patriotyzmu, sięgając do naszych uśpionych przeczuć, symboli i archetypów. Przypomnijmy sobie Wyspiańskiego, który budził nasze uśpione sumienia. Te wiersze, ten przekaz jest zrozumiały niemal dla każdego, a jeżeli zrozumienie intelektualne jest zbyt słabe, to przecież każdy, poprzez intuicję czuje („Czucie i wiara silniej mówią do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”) rozumie i współczuje z autorem, domyślając się tym sposobem co poeta miał na myśli. Wiersze nieco bardziej skomplikowane treściowo pisali klasycy drugiego rzutu: Różewicz, Miłosz i Herbert. Jest to nurt egzystencjalny w poezji polskiej. Ale tak jak u ich wielkich poprzedników z epoki romantycznej, tak i tu chodziło o to samo – o Polskę, jej historię i człowieka zanurzonego w tej historii. I tak jak historia, tak i poezja jest wielką nauczycielką życia. Poezja polska ostatniego półwiecza uczy nas, jak mamy rozumieć tę naszą polskość z szabli i krwi, która ciąży nam jak kula u nogi, i jak mamy sobie z nią poradzić. Każdy poeta podchodził do tego problemu nieco inaczej: inaczej Juliusz Żuławski, inaczej B. Chorążuk, inaczej E. Stachura, inaczej A. Bursa czy R. Wojaczek. Na osobne miejsce w poezji zasługują: K. K. Baczyński, J. Iwaszkiewicz, oraz J. St. Pasierb. To poeci osobni, i w pewien sposób klasyczni (tak w formie jak i w treści); podejmowali próbę ocalenia w cywilizacji europejskiej tradycji i wartości antycznych kultury śródziemnomorskiej i tego kręgu kulturowego. Do poetów klasycznych, w tym sensie, można także zaliczyć Miłosza i Herberta. Zupełnie osobni (chociaż różni) są: Stachura i Różewicz, którzy konsekwentnie i radykalnie prezentują egzystencjalny aspekt kondycji człowieka; Różewicz – człowieka osadzonego w historii; Stachura – człowieka wobec Uniwersum, Kosmosu i Boga. Moje ulubione wiersze z tego okresu to: „Kropka na ypsilonem” Stachury i „Studium przedmiotu” Herberta. Współczesna, młoda poezja polska jest słaba. Może dlatego tak niechętnie po nią sięgamy. Polska poezja współczesna to buchalteria słów, polityka znaczeń, żonglerka pojęć. Wyszukane metafory – trochę od siebie, a trochę ogólnie, trochę subiektywnie, a trochę obiektywnie – tak żeby zadowolić wszystkich. No i dialektyka – dialektyka ponad wszystko – panu Bogu świeczka i diabłu ogarek; jedną nogą tu, drugą tam. A najlepiej bezosobowo – tak najbezpieczniej. Giełda poetyk (duszę za formę!), targ próżności i nicości. Forma wyzuta z treści. Ukryci w gąszczu słów, pojęć i metafor – bo poznali „dobro i zło” warsztatu; skuszeni przez Węża wiedzy owocem oryginalności, nie napiszą już więcej: „ja jestem...”, zgorszeni tym wyznaniem jakby widokiem nagości, zawstydzeni, odziani w grube skóry poetyk ukrywają swoje „ecce homo”. Jakże ubogi ich język, jakże wąska fraza, spoza których wyziera Wielka Nicość, którą oni biorą za poezję współczesną. Tak – tragiczny to obraz młodej, polskiej poezji współczesnej. To może odstraszać i odstręczać od czytania tego typu „wykwitów” literatury współczesnej. Ale nie dajmy się, nie zniechęcajmy się – i tak warto czytać poezję. Ostatecznie pozostają klasycy.