donos

Raport nr. 0014/7 w sprawie życia i działalności istot z planety 01003/1. Niniejszym donoszę, że istoty zamieszkujące planetę 1003/1, zwaną Ziemią, które nazywają siebie „homo sapiens” czyli człowiek rozumny, nie są wcale takie „sapiens” za jakie się uważają. Są to raczej istoty głupie i krwiożercze. Rządzą nimi prymitywne, bezmyślne i irracjonalne odruchy i impulsy bioelektromagnetyczne. Niszczą się one nawzajem, w dzikiej i egoistycznej obawie o swe własne istnienie. Niszczą z bezmyślną głupotą – godną jednostki niezrównoważonej psychicznie – swoje najbliższe i – jeśli zdołają – także dalsze otoczenie. Słowem, niszczą i unicestwiają wszystko to, co tylko znajduje się w zasięgu ich organów chwytnych i percepcyjnych. Świadomie nadwyrężają własną – z punktu widzenia jednostkowego – oraz cudzą strukturę psychofizyczną organizmu, spożywając – lub wchłaniając – substancje trujące, które zresztą sami produkują. Zastanawiające jest u ludzi, świadome i uparte dążenie do konfliktów. Można chyba powiedzieć, że złośliwość jest symptomatyczną cechą tego gatunku. Na podstawie badań i obserwacji, zdołałem ustalić kilka zasadniczych etapów w rozwoju przeciętnego osobnika z gatunku „homo sapiens”. Pierwszy etap, od momentu zapłodnienia do momentu narodzin, to etap zupełnej i całkowitej nieświadomości. Drugi etap rozwoju to okres dzieciństwa i ograniczonej świadomości. Rozpoczyna się momentem narodzin i trwa ok. 10 lat. Jest to niewątpliwie okres wzmożonej fascynacji, wszystkim tym, co młodego osobnika osacza. W okresie tym, który charakteryzuje się stosunkowo wysokim współczynnikiem Y – pomijając osobniki chore i defektywne – u wszystkich osobników, targają często młodym osobnikiem pierwsze niepokoje uczuciowe – nierzadko brutalnie tłumione przez niektórych szczególnie ograniczonych tzw. opiekunów i wychowawców – nazywanych często pedagogami. Niepokoje te mają jednoznacznie pozytywny wpływ na dalszy zmysłowo-intelektualny rozwój osobniczy. Niekiedy najbliższe otoczenie dziecka – jakim jest rodzina – systematycznie i przeważnie skutecznie stępia ostrze jego wrażliwości, przez co w późniejszym okresie, automatycznie spada współczynnik Y. Etap trzeci trwa ok. 5 lat. Jest to okres wtórnej nieświadomości, oscylującej na granicy świadomej beztroski i nabytej już od otoczenia głupoty. Nie do wiary, ale zdarzają się osobniki, które żyją zatrzymawszy się na tym właśnie etapie rozwoju. Po tym etapie następuje okres pełnej – o ile jest to możliwe – świadomości wiekowej, który trwa 2-3 lata, a w którym wyrównują się współczynniki X i Y. Może też nastąpić przerost jednego ze współczynników nad drugim. W tym czasie następują szybko po sobie etapy : silni, szpanu, derektora i łapciucha – operuję nazwami symptomatycznymi dla regionu w którym przebywałem najdłużej. Kolejność tych etapów może być jednak różna. Wyjaśnię teraz pojęcia regionalne. Tak więc silnia, to osobnik dla którego siła i struktura fizyczna stanowi cel sam w sobie. Silnia lubi chełpić się swoją siłą, często więc dla jej okazania, dewastuje wszystko w polu swego widzenia. Silnia pod wpływem substancji odurzających, jest agresywna i niebezpieczna dla otoczenia. W tym stanie współczynnik Y silni spada do 0. Wydaje się, że silnia jest daleką krewną szpanu, lub jego zwyrodnieniem. Szpan natomiast, to przypadek homo, który za cel naczelny postawił sobie swój wygląd zewnętrzny. śledzi on pilnie wahania mody planetarnej i stara się za wszelką cenę za nią nadążyć. W tym celu odmawia sobie często spożywania podstawowych substancji niezbędnych do życia, aby nagromadzić odpowiednią ilość tzw. środków płatniczych, na coraz to nowe atrybuty snobizmu. Derektor to szczególny przypadek homo. Osobnik dobrze zbudowany – szczególnie wysoki współczynnik X – z nadto wysuniętą do przodu brzuszną częścią ciała. Często używa substancji odurzających – przeważnie w stanie płynnym. Udało mi się zaobserwować, że ulubionym płynem osobnika derektoroidalnego, jest substancja o mało skomplikowanej nazwie „piwo”. Łapciuch, jest określeniem osobnika z ideami czyli planami dalekosiężnymi. Nie dba on zupełnie o wygląd zewnętrzny, w szczególnej zaś dbałości utrzymuje higienę psychiczną, zmysłową i intelektualną – stosunkowo wysoki współczynnik Y. Grupa osobników o łapcuchoidalnej strukturze XY, posiada wyjątkowo osłabioną percepcję wzrokową, ponieważ u wielu z nich, zauważyłem przyrząd do tymczasowego polepszania wzroku tzw. okulary. Okres pełnej świadomości wiekowej jest symptomatyczny dla tzw. szukania dziury w całym. Większość osobników z gatunku homo sapiens – myśląc że tę dziurę już znalazła – zatrzymuje się na jednym z tych czterech wyżej wymienionych etapów – zależnie od predyspozycji XY. I tak, największym powodzeniem cieszy się szpan – 30% osobników jednej i tej samej populacji, zaraz potem plasuje się derektor – 25% , łapciuch - 20%, silnia – 10%, aż 10 % zatrzymało się już na etapie wtórnej nieświadomości – w statystyce nie uwzględniam osobników defektywnych. Natomiast tylko 5% populacji, po przejściu wszystkich tych etapów, rozwija się dalej – ostatnio obserwuje się nieznaczną tendencję wzrostową. Rekrutują się oni najczęściej z grupy osobników o łapciuchoidalnej strukturze XY, z tendencją przerostową Y nad X. Duża jest jednak rozbieżność z ogólnogalaktyczną normą, która przewiduje minimum 50% osobników nadświadomych, na społeczeństwo rozwinięte prawidłowo. W tej sytuacji zmuszony jestem uznać gatunek homo sapiens za prymitywny. Co do rokowań na przyszłość, to na szczególną uwagę zasługuje tutaj, los tych unikatów, którzy należą niewątpliwie do awangardy gatunku. Otóż wydaje się, że są oni – przeważają osobnicy płci męskiej – z całą świadomością i determinacją, odpychani od społeczeństwa, usuwani w cień. Dlaczego tak się dzieje? Na to pytanie nie potrafię w tej chwili odpowiedzieć, jednak dalsza obserwacja przyczynić się powinna do rozwiązania tej absurdalnej niewątpliwie zagadki. Faktem jest, że osobnicy ci, już w okresie ograniczonej świadomości, znacznie odstają od rówieśników, z czasem stając się dla otoczenia – nawet najbliższego – coraz bardziej obcy i niezrozumiani, co jest zresztą logicznym następstwem ich stosunkowo wysokiego współczynnika Y. Często muszą oni walczyć o swoje prawa jako awangardy, już nie tylko z najbliższym otoczeniem, ale z całym, zacofanym społeczeństwem, w którym przyszło im żyć. Zmuszeni są także przekonywać wszystkich, do prawd tak oczywistych, logicznych i jasnych jak jądro komety, przed którymi większość ucieka w gąszcz absurdalnych praw, norm i dogmatów. Działając w pojedynkę, są słabi i niekiedy ulegają bezwzględnej presji otoczenia. Gdy się jednak spotykają, będą walczyć aż do zwycięstwa. Dodać tylko trzeba, że szansa spotkania dwóch takich osobników jest niezwykle mała – 1:10 000. Szczególnie niski jest w gatunku homo sapiens, pęd poznania. Siła ta występuje najczęściej w drugim i trzecim etapie, potem jest skutecznie hamowana przez środowisko. A jeżeli nawet nie zostaje całkowicie stępiona przez środowisko zewnętrzne, samorzutnie zanika, lub jej wektor skierowany jest w złą stronę. Osobnik taki zajmuje się wtedy wszystkim tym, co w sumie prowadzi na manowce prawdziwej nauki i wiedzy. W dżungli hipotez, twierdzeń, pewników ,tez, antytez, w morzu jałowych spekulacji, zapominają o najważniejszym – o sobie. Przerywając na chwilę, w połowie swego życia, wielkie dzieło „poznania”, dochodzą często do wniosku, że ich praca nie ma jakiegokolwiek celu i sensu. Są jednak na tyle obłudni i tchórzliwi, że boją się do tego publicznie przyznać. I brną dalej, w ślepą uliczkę. Zaznaczyć jednocześnie należy, że osobniki nadświadome zajmując się nauką czy sztuką, nigdy – w większości przypadków – nie popełniają tego błędu. Prawie zawsze trafiają w sedno, istotę rzeczy. Istotę ściśle powiązaną z nimi samymi, z ich otoczeniem, z całym naturalnym środowiskiem i społeczeństwem. Od czasów niejakiego Jezusa Chrystusa – o którym wspomniałem już w poprzednim raporcie – który należał z pewnością do grupy osobników o łapciuchoidalnej strukturze XY, i który wniósł wiele nowego do historii i rozwoju ogólnego gatunku homo sapiens, ludzkość ruszyła w innym, zgoła złym kierunku. Teraz nawet stanęła i zaczęła się cofać. Jeżeli więc historia nie zakończy się przed czasem, rozpętaniem – przez jakiegoś niezrównoważonego psychicznie, a szczególnie złośliwego osobnika – nowej wojny, będziemy mieli do czynienia z ciekawym ewenementem uwstecznienia się cywilizacji. Ostatnio coraz częściej pojawiają się osobnicy nadświadomi – z którymi można by ewentualnie nawiązać stały Kontakt – z tzw. archaicznej grupy proroczej, nawołujący do porzucenia technokratycznej cywilizacji, na rzecz wzajemnego i samodoskonalenia osobowości, którą niektórzy nazywają duszą. Najsławniejszy z nich, zwany Płowym Jackiem, w stworzonej przez siebie filozofii życia, przeczuł – niewykluczone że podświadomie, czyli z tzw. „pozycji normalnej”, świadomie – możliwość kontaktu bezpośredniego z Organizacja Planet Zjednoczonych. Przeczuł także w swojej teorii Widza, że ludzkość jest od zarania swych dziejów, obserwowana przez wielkiego praojca Widza – Boga, którym miałaby być OPZ. Niestety, Płowy Jack – jak zresztą większość z tych jednostek zwanych prorokami, które jedynie zdolne byłyby podźwignąć ludzkość do poziomu Kontaktu – zginął zakatowany w bestialski sposób, w jednym z tych fatalnych miejsc, które ludzie zowią „miejscem odosobnienia”. W związku z powyższym – kończąc mój krótki raport – stwierdzam, że gatunek, który sam siebie – żartobliwie chyba – nazwał „homo sapiens”, nie nadaje się na członka OPZ, ponieważ jego ogólny poziom rozwoju, poważnie odbiega – w sensie negatywnym – od ustalonej normy.

XY 1962


Śmierć przyjaciela

-Lechu?
-…
-Cześć Lechu.
-Val? Dobrze że przyszedłeś.
-Przyszedłem dopiero teraz, bo wcześniej nie wiedziałem… - miąłem nerwowo w palcach końcówkę cienkiej łodyżki goździka. Wiatr czochrał mi włosy i podwiewał poły długiego, czarnego popeliniaka. – Gdybym wiedział, to bym przynajmniej na pogrzeb… Ale czułem, cholera, że coś jest nie tak. Fakt, operacja była trudna, to było i ryzyko, ale kto mógł przewidzieć, że aż tak…
-Ja.
-Ty? Nie rozumiem, to przecież…
-Możliwe, możliwe.
-Jak to, więc wiedziałeś?
-Wiało coraz bardziej. Po niebie kręciły się ciężkie, posiniałe chmury. Chyba będzie lało – pomyślałem.
-Widzisz, kiedy człowiek jedzie wózkiem na salę operacyjną, przykryty po sam nos nieskazitelnie białym i czystym prześcieradłem wie, że czasu który upływa nie zdoła już zatrzymać ani cofnąć, że jest już za późno i będzie co ma być. Patrzysz w sufit i bezmyślnie liczysz jarzeniówki – jedna, druga… – ale strach – ten prawdziwy , który ludzie zwą niekiedy trwogą – i tak cię oblatuje, oczy zachodzą mgłą. Chcesz krzyknąć, że nie chcesz iść pod brudny skalpel pijanego chirurga, ale nic z tego – głos więźnie ci w gardle. To kroplówka. Możesz jeszcze tylko zrobić pod siebie – z tego strachu – lub zesiusiać się w pachnące, świeżo krochmalone prześcieradło, ale nie robisz tego, bo jeszcze jesteś człowiekiem. Właśnie wtedy, stajesz się na moment jasnowidzem własnego losu. Czujesz po prostu przyszłość – życie albo śmierć. Mrówki biegały mi na trasie : pięty – czubek głowy. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Przestąpiłem z nogi na nogę.
-Ja poczułem nijaką, parszywą śmierć.
-Zapadła płocha cisza, jak czasem na prerii albo w lesie. Spod ciężkiej, marmurowej płyty, dobiegło mnie głuche bębnienie, jakby walenie kamiennego młota w pustą czaszkę cyklopa. To było moje serce. Łup, łup…
-Lechu?
-…
-Jak ci tam?
-Nijak. A ty co tak stoisz? Siadaj.
-Rozejrzałem się niepewnie. Jest ławka. Siadam. Kwiaty kładę na płycie i zapalam papierosa.
-Zapaliłbyś? – pytam dość głupio.
-Nawet mnie nie ciągnie, ale napiłbym się piwa, albo strzelił sobie fikołka. Pamiętasz nasze numery z Fezem, albo z Bukiem?
-Pamiętam. Schlałeś się wtedy nieźle, ja też. Wszyscy byliśmy dobrze zaprawieni.
-Taak. Lubiłem wypić.
-Ano lubiłeś. Ja też lubiłem i nadal lubię. Szkoda że już nie możesz… że nie możemy razem …
-Szkoda.
-Co robisz, kiedy tak leżysz? Nie zimno ci? – znowu głupota ze mnie wyłazi i nietakt zupełny.
-Ostatnio dużo myślę.
-Masz czas.
-Mam. Aż za dużo.
-I o czym tak myślisz?
-O sensie śmierci.
-A życie?
-To mnie już nie interesuje.
-A co cię teraz interesuje?
-Śmierć. Śmierć i to co jest po niej.
-Właśnie, co to jest?
-A co na medycynę się wybierasz czy na teologię?
-Przecież wiesz gdzie ja mam studia i ten cały, technokratyczny burdel. Chcę po prostu wiedzieć, co teraz czujesz, to wszystko.
-Trafiłeś w dychę, no może w dziewiątkę. Czym według ciebie człowiek odczuwa? sumieniem czy rozumem ?
-Sumieniem.
-A rozum.
-Potarłem czoło i zaciągnąłem się.
-Rozum to pamięć i umiejętność fachowego i w miarę szybkiego w niej szperania. Ale co ma do tego…
-Zaczekaj – przerwał mi. – Czy u żywego człowieka, sumienie i rozum to jedno, czy raczej dwa różne i niezależne od siebie pojęcia?
-Różne i niezależne – odparłem.
-No widzisz – pouczał mnie Lechu – a u martwego to jedno. Oczywiście nie jedno i to samo, ale synteza dwóch pojęć prostszych. W ten sposób powstało pojęcie trzecie, wyższe.
-To genialne! – wykrzyknąłem prawie, po czym rozejrzałem się lękliwie, w obawie aby nie zostać uznanym za wariata, który gada sam do siebie i to na cmentarzu. Ale wokoło panowała niczym nie zmącona cisza, targana czasem przez chłodny, porywisty wiatr.
-Cmentarz komunalny ział pustką, jakby wywiało z niego wszystko co żywe. Był martwy i zimny, jak trzydniowy trup. – To fantastyczne – szepnąłem wprost do płyty, przypominając sobie Witkiewiczowski „byt”.
-Jak dla kogo – odparł smutno Lechu.
-No tak, oczywiście, no tak… – stropiłem się nieco. Myśli rozłaziły mi się na wszystkie strony, jak stado niesfornych chomików.
-Nie widzę cię ani nie słyszę, w sensie fizycznym oczywiście, ale za razem czuję twoją obecność, właśnie twoją i wiem co mówisz, właśnie, nie słyszę ale po prostu wiem. Czucie to, niektórzy ludzie żywi nazywają niekiedy przeczuciem lub intuicją. Jestem więc teraz, jednym, wielkim czuciem.
-Czucie i wiara – przypomniałem sobie Mickiewiczowskie credo, które było także moim. – No tak ale – napierałem – czucie, jest to rzecz niematerialna. W takim razie ciebie w ogóle nie ma?
-Nie ma mnie – zgodził się Lechu – a jednak jestem.
-Gdzie ?
-W tobie. Jestem twoim sumieniem. Ty mnie czujesz, czujesz moją obecność i w gruncie rzeczy, może nawet podświadomie, wierzysz w istnienie życia po życiu. Jesteś bardzo wrażliwy na sprawy tak subtelne, których inni po prostu nie dostrzegają. To ułatwia ci kontakt ze mną, który jest także kontaktem z samym tobą. A kluczem do tego wszystkiego jest sumienie, twoje sumienie. Jestem w nim i jestem nim, ale tylko dlatego, że ty tego chcesz. To jest właśnie czucie i wiara. Całe sumienie.
-To z kim ja tutaj właściwie gadam?
-Sam ze sobą – odparł Lechu.
-Ogarnęła mnie prawdziwa wściekłość. Pierwsze, wielkie krople spadły mi na głowę. I ten wiatr, porywał całe wieńce i przerzucał je z jednego grobu na drugi.
-Rzut oka na zegarek. Spostrzegłem, że od dobrej godziny robię z siebie durnia, zadając sam sobie skomplikowane pytania i sam na nie odpowiadając. Czasem nawet na głos. Zegarek zgubiłem przeszło dwa lata temu. Właściwie miałem ich kilka, dokładnie trzy. Okoliczności zaginięcia dwóch pierwszych nie pamiętam. Trzeci pożyczyłem pewnej panience z baru night, tylko na chwilę. Od tej pory odzwyczaiłem się od zegarka.
-Zawsze prześladował mnie nasz stary „przyjaciel” Czas. Teraz już jakby mniej. Jakbym choć trochę – z powodu braku tak trywialnego rekwizytu jakim jest zegarek – oderwał się od powierzchni ziemi, od jej drobnych tragedyjek i świnstewek. Oto jest stan ducha, wielkich tragedii, a czasem i świństw wielkich. Lać już zaczęło całkiem nie na żarty.
-Lechu? – wsłuchałem się w odgłosy śmierci i życia. – Lechu! Słyszysz mnie? Odezwij się do cholery! – cisza. Tylko drobne i delikatne stacatto deszczu o liście, marmurowe płyty grobowców.
-Nie wmówisz mi przecież, że wszystko to, było jedynie czczym wymysłem mojej chorej i mocno już nadwyrężonej wyobraźni, o tego mi nie wmówisz. Nie wolno ci, rozumiesz! Nie wolno ci, stawiać mnie w tak beznadziejnie głupiej sytuacji. Słuchaj – szepnąłem pochylając się do samych wrót grobowca i zerkając nerwowo na boki – nie musisz się niczego obawiać, jesteśmy naprawdę sami – przy czym szczególny nacisk położyłem na słowa „naprawdę”. Byłem już tak mokry, jakby ktoś wylał mi na głowę wiadro wody – deszcz wściekle zacinał – nieco przydługie włosy skleiły się w nieprzyjemne strąki, a popeliniak lepił się do ciała. – A więc tak, obraziłeś się, że na pogrzeb nie przyszedłem. Tak? Odpowiedz! – stojąc nad grobowcem, wydzierałem się na całe gardło. – Dobra powiem ci – było mi już wszystko jedno – nie przyszedłem, bo miałem akurat masę, bardzo ważnych spraw do załatwienia, a w ogóle to nienawidzę takich, cholernych maskarad, szczególnie jeśli główną rolę gra w nich, mój cholerny przyjaciel! Rozumiesz?
-Ty przecież istniejesz – szarpnąłem z desperacją uchwyt płyty grobowca – naprawdę istniejesz, we mnie. Prawda? Powiesz, że tak! – gorące łzy mieszały się z zimnymi kroplami deszczu, spływając mi po twarzy.
-Burza przewracała cmentarz komunalny do góry nogami, wysypywała z grobów na wpół przegniłe trupy.
-Co pan tu robi? – usłyszałem za sobą, zdałem sobie sprawę, że jednak nie jesteśmy sami. Odwróciłem się i ujrzałem stalowo-niebieski mundurek, a w nim policjanta.
-A pan? – zapytałem przytomnie, ale to pytanie było chyba nie na miejscu, bo tamten zaraz wyciągnął kajdanki.


OLD YOUNG DEATH

Spokojnym zrównoważonym krokiem, zbliżał się Czas. Czuł na sobie jego ciepły, jak wicher, potężny oddech. Targnęło powietrzem. Mroźny podmuch śmierci wdarł się brutalnie przez rozwarte okno, do zapleśniałej nory, która była jego mieszkaniem. Deszcz. Coś jakby strach, nadzieja może, że jeszcze coś się stanie nagle, teraz właśnie. Ale nic się nie stało, oprócz śniegu, który białym kobiercem rozlał się na spróchniałych deskach podłogi. Za oknem dziki taniec zimy, która dla niego była już tylko śmiercią. Spróbował wstać, może tylko pomyślał o tym. Naraz wszystkie symfonie świata, zabrzmiały mu w uszach, brzmieniem doskonale złowrogim i potężnym. Drzwi – pomyślał – trzeba dojść do drzwi! To przecież takie proste, takie proste… Wytężył wszystkie siły. Ale nie miał już żadnych sił. Na czoło wystąpił mu zimny, ostatni pot. Wyciągnął sztywną, zgrabiałą dłoń i zastygł tak, jak posąg, z długimi palcami wyciągniętymi nad futerałem, jakby go błogosławił. Myśli uciekały mu, niby płoche, wiosenne motyle. Wiedział tylko jedno : musi wstać, wyjść i zagrać, swój ostatni koncert. Nie wiedział nawet, dlaczego musi to zrobić. To był po prostu instynkt. Instynkt wielkiego artysty, którego wielkość została rozdeptana, zanim zdążyła się rozwinąć. I wtedy ją zobaczył – stała przy oknie, odwrócona do niego plecami i wpatrzona w głęboką, śnieżną zamieć, spoza której on, nie widział już niczego. Ogarnął go spokój i ciekawość za razem. Stała tak, naga i delikatna, okryta przezroczystą, zwiewną jak poranna, letnia mgła, długą suknią. Widział każdy najdrobniejszy szczegół, tego wprost doskonałego ciała. Twarzy nie widział, mógł się co najwyżej domyślać. Zapłonął. Odwróciła się, wsparła pośladkami o parapet i przekrzywiwszy lekko głowę, przyglądała mu się ciekawie z szelmowskim uśmiechem podlotka. Ich spojrzenia spotkały się natychmiast. Nie śmiał jednak opuścić wzroku i spojrzeć, na jej przecudne, dojrzałe piersi i niżej… Tylko włosy jej płowe, strugami górskich potoków i wodospadów, spływały na ramiona i opływały je. Mimo woli położył dłoń na futerale. Drżał. Wreszcie spojrzał na jej ciało. Spoglądał na nią z zachłannym niedowierzaniem, niepokojem i strachem wreszcie. Coś tak doskonale pięknego, jest po prostu niemożliwe – myślał gorączkowo. – Nie do wiary! To niesamowite! – szeptał. Pragnął jej. Był teraz jednym, wielkim pożądaniem. Oczy mu płonęły, dech zapierało. Dygnęła i z lekkością snu, ruszyła w stronę drzwi. Krew, co już zastygała, tworząc zimne, lodowe zatory, w delikatnych kanalikach życia, uderzyła mu teraz do głowy ze zdwojoną siłą, wszak poruszyło ją uczucie tak wielkie i silne, że stopić mogłoby nie tylko lód ale i kamień. Zatrzymała się we drzwiach, po czym posłała mu przez ramię, nieludzko wręcz przymilny uśmiech i skinąwszy na niego zniknęła, lub raczej rozwiała się, jak para albo dym z papierosa. Właściwie to pozostawiłby ją samą sobie, przypisując to zwidzenie ostatnim, przedśmiertnym omamom, jednak czuł, że to jest właśnie to, na co w tej chwili czekał – Znak! I choć uchodził za człowieka światowego, przez całe życie niezwykłą wprost wagę przywiązywał do wszelkiego rodzaju mitów, guseł i znaków. Wiele zresztą razy miał okazję, by przekonać się na własnej skórze, o ich niewysłowionej wręcz mocy ingerowania w świat namacalny. Dlaczegóż więc teraz, nie miałby ich usłuchać? Naprężając mięśnie do granic ludzkiej wytrzymałości – wstał. Z wściekłością i aby nie uroić ani chwili czasu, porwał smyczek i skrzypce miażdżąc je prawie w ręku. Dopadł drzwi i upadłby z pewnością, gdyby kurczowo nie uchwycił się starej, przerdzewiałej klamki. Chwiejąc się na wszystkie strony, jak topola na pastwach huraganu, szarpnął drzwi ze wszystkich sił, rozwarły się z hukiem uderzając o ścianę i odsłaniając mroczną czeluść sieni, oraz początek zbutwiałych schodów biegnących na parter. Snadź w tej samej chwili, musiał ktoś wychodzić lub wchodzić, ponieważ ogromny, porywisty podmuch wdarł się do nory, wypełniając ją przenikliwym, śmiercionośnym chłodem, po czym z głośnym zgrzytem i trzaskiem zamknęły się frontowe drzwi. Jak homerycki wojownik, którego zbroją stał się czarny, wytarty frak i biała, poplamiona koszula, bronią zaś instrument, niepodzielnie związany ze swym mistrzem – stał tak, zamieniony w jedno wielkie ucho, które zdałoby się złowi szelest lecącego motyla czy kichnięcie przeziębionego, włochatego pająka. Rzucił się wreszcie w samą paszczę ciemności, przed czymś uciekając i goniąc coś za razem. Kurczowo trzymając się poręczy, spojrzeniem przekłuwając ciemności na wylot, powoli schodził w dół, z każdym stopniem pochylając się niebezpiecznie do przodu. Nerwowo i z ledwością łapał w płuca powietrze, charcząc przy tym zwierzęco. Dotarł wreszcie do frontowych drzwi i przez chwilę, wydawało się, że tam właśnie przyjdzie mu wydać ostatnie tchnienie życia, tak był już słaby i do szczętu skołowany, ciągłymi zawrotami głowy. Wypadł jednak na ulicę, rozglądając się dookoła wzrokiem tak nerwowym i roztargnionym co nieobecnym. Natychmiast wchłonęła go zamieć , rozszalała i zda się wściekła, iż mimo swej siły i potęgi, nie może ugasić ognia namiętności i zamienić w martwą bryłę lodu jednego serca. Potrącany bezceremonialnie przez spieszących na wigilijną kolację przechodniów, którzy swe cnoty opatulili szczelnie w grube futra i kożuchy, wyglądał jak ślepiec, który przypadkiem zabłądził w nieznaną sobie dzielnicę miasta. Wtedy właśnie ujrzał ją po raz drugi – poruszając się w takt dźwięków symfonii, tak monumentalnej i doskonałej, że i on ją już teraz słyszał, przemykała bezszelestnie obok zgarbionych postaci przechodniów. Nie namyślając się długo ruszył w ślad za nią, krokiem tak stanowczym co chwiejnym i niepewnym. Kolorowe mrugnięcia neonów, ożywiały całe mnóstwo maszkar, golemów i walkirii, które kołując w kanionach ulic, podrygiwały spazmatycznie, zrywane przez wicher, będący zapewne pierwszym fordancerem , na tym balu synów i córek, piekieł chorej wyobraźni. Z oczyma utkwionymi w smużce jej białej sukni, z uporem maniaka parł do przodu, co jakiś czas wpadając na kogoś, lub na uliczną latarnię. W miarę jak zbliżał się do widma, czuł w całym swoim wnętrzu to wszechpotężne brzmienie, które przyprawiało go wprost o euforię, gdy jednak nieco się oddalił, gubił poszczególne dźwięki, chowające się szybko po bramach i węgłach. Szedł jednak dalej. Brnął raczej, jak atomowy lodołamacz z wygasającym stosem, przez śnieg i wiatr, które zda się wyłącznie wypełniły już całą dookolną przestrzeń. A zima, tańczyła nadal swój rozkoszny taniec, siejąc wokoło tysiącem odcieni krwistej bieli. Długie, kolorowe limuzyny przemykały zawianą ulicą. Majestatyczny, wieczorny ruch miasta, zdawał się powoli zamierać. Usłyszał coś, co zjeżyło mu włosy na głowie i poczuł jakby setki i tysiące mrówek biegało mu w tę i z powrotem po rozdygotanym mózgu, wciskając się uparcie w jego pafałdowania i nadgryzając co lepsze kawałki kory mózgowej. Nie biegł już teraz na oślep za oddalającym się widziadłem ale kroczył powoli, stąpając jednak ciężko i niepewnie. Długie, na ramiona opadające kosmyki siwiejących już włosów, rozszarpywał na wszystkie strony dziki wiatr to samo czyniąc z frakiem i wąskimi nogawkami spodni z przepięknymi, złotymi lampasami. Przyczyną tak nagłej zmiany stanu ducha, był głos. A raczej , głos po stokroć i po tysiąckroć potężniejszy i wspanialszy od zwykłego. Wreszcie dotarł do miejsca skąd dolatywało brzmienie nieba i piekła jednocześnie. To co zobaczył zdruzgotało go ostatecznie ale i napełniło wielką wiarą i smutkiem. Stał przed Świątynią Pana – z głową zadartą i uniesioną wysoko, wpatrywał się w ginący w mrokach wierzchołek fasady. Wielkie płatki śniegu, zamieniały się na jego twarzy w słone i gorzkie łzy. Chciał wejść ale ogromne, dębowe, ozdobnie okute drzwi, trwały zamknięte. Walił pięścią a potem – gdy osłabł – ukląkł i monotonnie uderzał głową. Z wnętrza wypływał tylko pusty jęk kolosa. Głos trwał nadal, jeszcze donioślejszy i potężniejszy niż przedtem, wściekle i z determinacją świdrował mózg i trzewia. I zdjął go strach, ślepy i bezgraniczny. Pomyślał, że właśnie w tej chwili, teraz tam, za tymi drzwiami, odprawia się sąd. Dobro walczy ze złem – dyskutują, krzyczą , plują na siebie i wyszydzają. Światłość z ciemnością mocuje się i zmaga a stawką jest jeden, żałosny i chuderlawy człowiek. I wsłuchał się, wsłuchał się w siebie i spojrzał w głąb swej duszy, na samo jej dno. Wśród kleistego, lepkiego brudu odnalazł rozpacz i coś jeszcze. Zrazu nie mógł tego rozpoznać. To było mu znane już wcześniej, znacznie wcześniej – jakby woda żywa, źródlana, zimna i czysta jak kryształ górski. Tak – przypomniał sobie – to jest nadzieja. Głos jakby przycichł, uspokoił się. Tylko śnieg, pokrył jego głowę i ramiona białym puchem. Jął nasłuchiwać. To była muzyka, tak na pewno, nie myli się – to była muzyka. Spokojna i majestatycznie przyzwalająca, nawet z nutą wesołości. Dobiegł go szept, poprzez dźwięki. Jeszcze nie mógł oderwać się od muzyki, gdy szept stał się coraz wyraźniejszy i coraz bardziej szorstki. Bezzębna starucha, klęcząc u wejścia do Świątyni Pana, odmawiała bezdźwięczne zaklęcia, bawiąc się jednocześnie starym, drewnianym różańcem. Co jakiś czas wybuchała śmiechem, który przypominał suchy, drewniany rechot. Była chyba zupełnie zwariowana. Jedną dłoń wyciągnęła przed siebie w nienaturalnym, proszącym geście. Podbiegł do niej, wywracając kieszenie – były puste. Znów ten sam suchy rechot. Dopiero teraz spostrzegł, że obok staruchy stoi także ona. Był wściekły, zdjął jednak frak i rzucił wprost na dłoń staruchy. Ta zarechotała tylko i pokiwała głową, z wyraźną aprobatą. Spojrzał na widmo. Nic. Zdjął błyszczące, koncertowe lakierki i rzucił nimi w staruchę. Rechot, rechot, rechot… Pobiegł na oślep, przed siebie, aby dalej. Pozostawił po sobie, tylko krwawe ślady bosych stóp – ślady człowieka. Zjawa nie dała jednak za wygraną. Dopędziła go i tańcząc lekko wokół niego, posuwała się razem z nim. Słyszał teraz wyraźnie – wszystkie symfonie świata, jakby się w nim sprzęgły i zabrzmiały zgodnie. Ulicą tonącą w światłocieniach kolorowych neonów, gnała z łoskotem kawalkada czołgów. Z głębokiego nieba, spadło pięćdziesiąt czerwonych gwiazd. I cały świat stał się czerwony, w przebrzydle poziome, białe paski. Wreszcie zatrzymał się, podniósł z ziemi kamień i cisnął nim w stojące w różnych, sztucznych pozach, wystawowe manekiny. Brzęk ogromnej, wystawowej szyby, zmieszał się z jego histerycznym śmiechem. Wiatr targał mu włosy i rozdzierał gardło. Wiedział że to już tu, teraz – i zagrał. Zjawa tańczyła wokół niego. Jej jędrne, gotyckie piersi i łono falowały. Po skroni spływał mu pot. Nagle zjawa podbiegła i pocałowała go w usta. Pociemniało mu w oczach, jednak grał nadal. Będzie grał do końca – tak postanowił. Zabłysło słońce. Tysiąc słońc! Stopniał śnieg i lód a wokół niego wyrosła trawa, zioła i kwiaty. Ujrzał jak jego ciało osuwa się na asfalt, porośnięty gęstą, zieloną trawą. Był wolny. Jego koncert zagrzmiał teraz nad miastem. Sto, dwieście, tysiąc decybeli! Nad krajem, nad światem, nad Ziemią. Teraz!