tak sam z siebie
za siebie
za nic
za karę
przez was
za nich
dla ciebie
tak sam z siebie
dobywam te dźwięki
toporne oporne i lepkie
od wszelkiego chaosu
świata
bo każdy jest światem
osobnym i wielkim
i tyle jest światów ile istot
żywych
dlatego o sobie
i tylko o sobie
mówić mogę
dlatego za siebie
i tylko za siebie
mówić odtąd będę

ja jestem którego nie ma
a który jest
w słowie
i poza słowem
tęskniący za obczyzną
spokojem i dostatkiem
człowiek

1984 r.


Refleksja.

Ból wielki mię przejął, trzasło coś
wewnątrz. Zapadło z głośnym hukiem,
jak klapa czołgu.
Cisza, pustka, ale nie ciemność
realna tylko szarość.
Maszeruję powoli przez wielkie miasto,
które jak termitiera
przypomina mi labirynt.
Nie ma nikogo.
Mam tylko pewność, że z góry
On, obserwuje mnie swoim czujnym
okiem. Wiem że jestem,
ale to za mało.

10.10.1980 r.


Elegia na dzień zaduszny.

Nie pytaj o nic, lepiej zamilcz na chwilę,
i przy wątłym podpłomyku świecy, pomyśl
o tych co odeszli.
A były ich miliony.
Nasza zmęczona Matka-Ziemia, pełna jest prochów i
kości ludzi.
Pomnik ludzkości?
Jedni na drugich i obok innych, mnóstwo.
Szary, święty proch. Chodzisz po nim co dziennie,
a kurz święty unosi się nad ziemią. Wdychasz go i
czujesz zawrót głowy.
Życie twoje jako życie mrówki.
Góra pomordowanych, mnóstwo samobójców.
Szczęśliwi ci co odeszli w spokoju.
I ty kiedyś odejdziesz, wszak każdy pragnie w głębi,
przekroczyć ten ognisty próg nieśmiertelności.
Więc nie pytaj: ”dlaczego?”, o nic już nie pytaj.
A oni widzą wszystko.

01.11.1980 r.


Zima.

Biało. Cicho. Orgia wirujących gwiazdek-braci.
Wielki, biały ruch wypełnia całą przestrzeń.
Cisza ciepła, ruchoma i czystość biała, niewinność.
Białe pyłki-aniołki wirując przekazują nam
wiadomości z nieba.
Uderzają cicho o szybę i spływają po niej łzą kryształową,
oddając jeszcze ostatni promyk słońca.
Jest jakiś spokój, porządek w tym majestacie lekkich drobin.
To dziurawa pierzyna pana Boga,
tak sypie puchem miękkim, niosąc sen.
Sen o świętach. Biały i dobry jak miłość.

04.12.1980 r.


Mój kraj.

Gorzko. Gorzko i ciężko dźwigać brzemię życia
w moim kraju.
Tutaj krzyż święty cięższy jest, niż
gdziekolwiek indziej.
Ciężar wolności przygniata tu każdego do ziemi, w której
kości pokoleń spoczywają, niespokoju zażywając
na wskroś świętego.
I choć ciężar to gigantyczny, co jakiś czas się podnoszą
z kolan obolałych, by w chwale i laurze wkroczyć
na dach świata.
W moim kraju kto urodzon, kielich pełen aż po brzegi
goryczą napełniony, spełnić musi.
Szlachetnym tedy się staje jako kryształ górski
gdy słońce światłem nań pada, cały blask mu oddaje.


10.12.1980 r.


Gwiazdka.

Umęczona i wychudła żałośnie, świecąc ledwo-ledwo,
przyszła gwiazdka.
Pachnie nieśmiało i płacze igliwiem, drzewko zielone,
opłatkiem smutku dzieląc się z narodem.
I usiedli wokoło ludzie zmęczeni, z drżącymi rękoma,
oczyma mętnymi.
Niby wolni a jednak spętani, nicią niewidzialną,
mocną jak drut kolczasty, raniący ciało i duszę.
Oczy szare, usta nieme i tylko gest pozostał uścisk dłoni,
którą potem w pięść przyjdzie zacisnąć.
Teraz wszystko się ze wszystkim mięsza i kojarzy,
każde słowo, gest każdy i kolor.
A słowa puste i gesty, to życie.
A życie, to symbol tragedii człowieka.
Siedząc tak zgarbieni, w tę nadziei noc jasną, na świt czekają,
kiedy gwiazdkę na półkę odłożą i znów do pracy pójdą,
szarzy i niemi.


26.12.1980 r.


Koniec naszych dziejów.

Nim bohaterów mity przeminą,
nim krew moskiewski wampir wszystką z żył nam wyssa,
odbędzie się Wielka Apokalipsa.
Za przyzwoleniem Narodów, milczenia ich przyczyną.
Psy wściekłe targać będą naszych skojarzeń ostatki,
krew wsiąknie w spocone kufajki.
Po burzy deszczów śmiercionośnych, już tylko czary i duchy.
Nic się tedy nie ostanie, ni muchy, ni komary.
Jeno powolne umieranie ziemi, która przez wieki będzie wyklęta.
Pochyl więc głowę przed drzewem, sadem, borem, zbożem,
przed wieczorem i świtem, a ziemia ta w mroki i męki zaklęta,
z mroków powstanie i mękach, pierwszy kieł wyda zielony
a robak i człowiek, wolności dostrzegą świtanie.


23.07.1981 r.


Trzeci dzień wiosny.

Białość złocista rozlawszy się po niebiosach,
zastygła w jasnych plamach, pomiędzy cieniami drzew, domków,
skleconych na prędce chlewików.
O szybę mego okna na świat, uderzają delikatne dźwięki
sennego przedpołudnia.
Butelki, które niesie w siatce młoda kobieta, uderzają o siebie
w takt jej równego kroku.
Ona ogląda się, jednak nic nie dostrzega idzie dalej.
Ktoś od niechcenia trzepie dywan.
Ktoś inny miarowo piłuje deski starą, przerdzewiałą żagą.
Potem zbija je równo w nieduży ale schludny chlewik.
Kura sąsiada gdacze, że nie wiadomo o co jej chodzi. Skubie pióra,
rzuca je na ołtarz leśnej łąki, potem drapie.
Otwieram okno, idę im na przeciw. Spotkanie.
Pies szczeka, także miarowo, jakby dostojnie.
Okazuje się, że to nasza kura ma tyle do powiedzenia na wiosnę.
Z oddali odpowiada jej kogut, którego nie znam.
Na to, kwilenie dziatwy gadanie.
Pośród ćwierkania szarych wróbli, pierwsza pszczoła
próbuje przedrzeć się do mnie, poprzez gęsto utkaną firankę.
Coś się wydarzy miarowo i systematycznie może wyrabianie kiełbas
w pobliskiej masarni.
Ktoś umarł w bólu, ktoś się urodził. Czeka ich obu ten sam
los jednaki senne oczekiwanie.
To się nie zdarzy.


23.03.1982 r.


Zbliżenia.

Krokiem posępnym i gładkim idzie los.
Zwisa na chwilę na granicy świata-nieświata.
Gość, który zniknął pewnego dnia pojawia się nagle i gra.
Krata ma tylko dwie strony, wolę zgniłe śliwki.
Liście palczaste, pięciopierzaste, lotem gołębia w noc-niemoc.
Biały beduin wznosi góry i wschodzi.
Potem świeci.


31.03.1982 r.


Dwujednia.

Straciłeś brylantowe uczucie,
nieco złota ukrytego jeszcze
w starych, zakurzonych ramach.
To co było domem i to
co miało nim być.
Straciłeś sens istnienia czasów,
w mrocznych i wilgotnych
pokojach twoich marzeń.
Nawet ciepło smrodliwych komórek
do zabawy w strach.
Rumiankowe łąki, cyprysowe wzgórza
i błogie oczekiwanie
na pasemko czekolady.
Cóż ci tedy pozostało?
Może trochę lęku za pazuchą
jesieni, w kluczach odlatujących ptaków
Stoisz tak cały dzień przed
oknem i obserwujesz jak
jesień pyszni się swoim
srebrem i złotem.
Z ust cieknie ci ślina.
Wiesz, że to wygląda trochę
nieestetycznie?
Skoro jednak straciłeś już
wszystko, to kimże w takim razie jesteś?
Kim jestem?
Może własną samotnością
Może cierpieniem . . .


05.10.1982 r.


* * *

A gdy nadejdzie świt zimowy i gdy
grudniowy wieczór ospale spłynie
z samego dna studni i kłami wilczymi
wpije się w mięsistą brodawkę piersi
źródła światła, ktoś upuści lustro-los,
to znak
że wróci kiedyś dziwny
Gość, który Kompleks miał Gwiazdowy.

Cudowna perła utkała światło
w poduszkach nomadów
długie cienie szepce wiatr
piasku garść parseków garść
gdzie drogi szmat gdzie świat jest
nowy i wspaniały bo przecież wiesz
nie wróci nigdy już
Gość, który Kompleks miał Gwiazdowy.


20.12.1982 r.


* * *

Słyszałem krzyk ptaka
na wielkiej, wysokiej polanie
pośród wonnej ciszy
                                    miliona stokrotek
na talerzu głębokiego chabru
gwiazdy
                   jak oczka rosołu
panna księżycowa
                                     pani nocy zaślubiona
w różowym welonie

pośród ciszy tak cichej
w ciemnych okularach
pies szczeka o wolności
                                     dzikich
w dalekiej Bengalii
zielony tygrys
                   czai się do skoku
pośród ciszy tak martwej
słychać szepty ulicznych
                                     latarni

człowiek na skraju lasu
czy to on
                   mnie
                                     przekreśli

nie doprowadzisz już szczęścia do końca
tak mówi ten co nie widzi
jego królestwo opływa w ciemności

jeszcze tak blisko, jeszcze niedaleko
jeszcze widać pełganie
                                     w oknach
tak zwanych domów
nogi moje drżące, odważne
co cichym stąpaniem opowiadacie
                                     zmęczenie
czarnej rzece ciepłego asfaltu
drogo dziurawa do
                                     nie wiem

katano w ciapy
                                     wypłowiała
gdzie po klucz
                                     sięgam
obca dla ciebie dzika zieleń
                                     dżungli
płonące rzeźby w gorącym Hajfongu
i blask pory deszczowej
                                     dnia napalmowego

zapisać to wszystko
                                     zdaje się że nie zdążę

w łeb ogolony
Cios
                   nożem w plecy
                                     czerwień mózg zalewa
ja nie mam pieniędzy
jestem wierszokletą
proszę, nie zabijaj poety

księżyc tonie w lesie
                                     mrocznym
jak w morzu krwi
twój uśmiech w ciepłej dłoni
paczka caro
                   prawie już pusta
szukając czegokolwiek
zapałkami grzechocze przez chwilę
niezdecydowany uśmiech Brucea Lee
mała zielona książeczka
strona numer osiem
trwale niezdolny do nienawiści
z powodu: paragraf
podejrzenie o miłość
bilet bezpowrotny
                                     do nieba
przeterminowany

Słyszałem krzyk ptaka
w drodze do domu
wysoko na niebie
nagłe zwiastowanie
w lęku ciemnej todze
za plecami błysk noża
brudny paluch mroku
w ciepłych kapciach ciszy
oddech przetnie tętno

                                     – westchnienie
– zapisać

                     nie zdążę

25.05.1983 r.


Poeta w obliczu samobójstwa.

poeta w obliczu samobójstwa
nie jest samotny
ma przyjaciół dom rodzinę
wiernych czytelników
wrogów
i innych

poeta w obliczu samobójstwa
nie jest samotny
na stołku razem z nim
staje cała ludzkość


22.01.1985 r.


Niebo.
Gałczyńskiemu


Niebo! ty jesteś jak Niobe
słońca kieliszek stawiasz mi
na czole nocy golonkę księżyca
i smutek i żal piórem rozmazany.

Niebo! rozpruli nad Marną twe ciało
więc jeszcze tylko oczyma wielkimi
lżysz bogów i płaczesz nad pieśnią
co nie uszła cało.

Niebo! łany trupów na polach
wśród zbóż martwa natura i wiersz
krótki i cichy jak jęk jak dźwięk
co zbłądził pomiędzy wierzbami.

Niebo! odcięta głowa Kaliope
jak niegdyś twoja na brzegu
morza czasu. Niobe! już nie płacz
ja w wiersz cię poskładam.

Niobe! ty jesteś jak Niebo
nad bzdurą istnienia
oczy błędne od bólu
Niobe! napij się ze mną.


13.03.1985 r.


Samotność.

na początku Bóg nie stworzył
społeczeństwa całego od razu
lecz jednego tylko człowieka
i dopiero po namyśle
stworzył drugiego
a potem był Oświęcim
i masowe samobójstwa młodzieży
pod koniec XX wieku


23.05.1985 r.


* * *

I wyszedłem z chaosu
w chaos
całą przeszłość waszą
we krwi mając
i krzycząc głośno
że nie pamiętam
I wdepnąłem w gówno
a to była materia
tak jak na początku
teraz i zawsze
i na wieki wieków
aż po kres historii
I stanąłem w obliczu
Wielkiej Tajemnicy Samotności
a ponieważ nie wiem co znaczą
niektóre słowa
uchodzę za głupca
w oczach głupców
I nie ugiąłem się
a chociaż zgarbiony
idę dalej
poprzez wielkie morze
chaosu


1985 r.


* * *

Wiesz, może jestem głupi i ograniczony.
Erudytą pewnie też nigdy nie będę, ale
Ja to czuję. Czyż to się nie liczy?
Czucie i wiara ( zresztą znasz to dobrze ).
Jestem Koziorożec – natchnienie mną włada.
I po tym wszystkim, co niebiosów kaprys
Dopuścił na mnie ostatnimi laty, myślałem,
Ach, byłem przekonany, żem skała lub
Człowiek z betonu, a tu taki zaskok
( że cytnę Mirona ). Moje serce ( wody! )
Co miało być głazem, w wosk się przemienia,
Pod twoją obecność, niczym plastelina
Formować się daje. ( Jakiś rym do: daje . . )
Cóż robić? Taki już, widać, bogów wyrok
Srogi, że mózg twardy, ale serce miękkie.
Chwała zatem natchnieniu, oraz Szekspirowi.


* * *

Poeta gdy tworzy jest bezbronny
lecz gdy poeta tworzy jest również
nietykalny

poeta gdy tworzy jest wściekły
z błyskawicą w oku

poeta gdy tworzy jest niemy
zgięty w pół jak stary żyd

poeta gdy tworzy
jest święty


1985 r.


* * *

Mędrzec nie jest tym który pisze
nie jest też tym który mówi
nie jest nawet tym który myśli

Odetnij mózg
pozostaw serce
ono wie najlepiej


* * *

Gdzie jestem, o Panie
gdzież jestem teraz
ode dni owych oddalony
odcięty niewidzialną bramą
zamkniętą teraz na lęk
i zwątpienie
których goni wiatr
gdzie dni owe cudowne
ptakami gdym w obłokach
pośród obce strony wirował
kołował gdy z naręczem
cudownego kwiecia
powracałem z tych wypraw
dalekich kwiat upuszczając
na kartkę a wiersze
tak proste były jak dłoni
w pięść zaciśnięcie jak
nagłe zapatrzenie
w zimowy poranek


* * *

To, co kochamy odchodzi.
To, za czym tęsknimy oddala się od nas.
Więc nie zdarza się tak, byśmy stanęli
w centrum naszego przeznaczenia,
które jest miłością.

Ponieważ miłość jest trwaniem.
My zaś idziemy wciąż naprzód.
I tak mijamy nasze przeznaczenie.

Ponieważ miłość jest tykaniem zegarów,
cichym oddechem śpiącej, a gdy on ustanie,
jest drzew poszumem, łagodną powagą przedmiotów,
lekkim falowaniem ciszy, w pustych pokojach
naszych marzeń.

A fale przyboju, wciąż biją o skałę,
z coraz to nową siłą.
 


* * *

Miłość doskonała:
nie potrzebuje słów
obywa się bez seksu
nie potrzebuje potwierdzenia
otwiera serca i umysły
jest tryumfem dobra
najwyższym celem i szczęściem

Miłość skażona:
potrzebuje słów
nie obywa się bez seksu
potrzebuje potwierdzenia
zamyka serca i umysły

Miłość zła:
potrzebuje bardzo wielu słów
jej istotą jest seks
ma bzika na punkcie samopotwierdzenia
rozrywa serca i mąci umysły


Przebudzenie.

Góry skaliste, preria, pożółkłe trawy,
sucha i spękana ziemia Pustyni Śmierci,
a wokół samotne, wysokie skały.
Samotne i wysokie jak alabastrowe kolumny
Białego Pałacu Białego Króla, lub
samotne i wysokie jak kamienne kolumny
świątyni królowej Hatszepsut.
Poprzez szachownicę zielonych pól, pożółkłych łąk,
skalistych gór i olbrzymich lasów, w których
rosną olbrzymie Drzewa Olbrzymy,
poprzez suchą i spękaną Pustynię Śmierci,
podąża melancholijnie samotny jeździec,
ostatni Biały Król Westerlandu, uchodząc
przed sprawiedliwym wyrokiem Czerwonego Króla.
Podąża z furkotem swoim dużym
i wyświechtanym samochodem, którego karoseria
lśni przeraźliwie w blasku południowego słońca
Westerlandu, a ukryci za skałami czerwoni żołnierze
melancholijnie wypuszczają w jego stronę
swoje złote, płonące strzały i od tej pory
na szachownicy zielonych pól, pożółkłych łąk,
skalistych gór i olbrzymich lasów, w których
rosną olbrzymie Drzewa Olbrzymy i na pustyni
poprzecinanej korytami wyschniętych rzek,
królują niepodzielnie czerwone figury.
A wydarzyło się to w zamierzchłej przeszłości
lustrzanej historii Anglii i dopiero z rozdziału XI,
do którego odsyłam zainteresowane strony,
dowiadujemy się, że to wszystko śniło się
Czerwonemu Królowi, Dobranoc dzieci.


Pragnienie.

Postanowiłem być wielkim poetą.
Matka wrzeszczała, że mnie zabije.
Ojciec uśmiechał się wyrozumiale, ciepło i sztucznie.
Potem odszedł.
Postanowiłem być wielkim poetą.
Ale nie wiedziałem co to jest poezja
ściszonego gardła. Dlatego przegrałem,
z cedzonym przez zęby czystym cynizmem
uznanej poetki, mówiącej o wyższości rozumu nad uczuciem.
Postanowiłem być wielkim poetą.
Mam małą głowę i twarz kretyna.
Nie wiem co to świat i boję się tego.
Gdy mówię, często podnoszę głos i gubię się
w domysłach.
Gdy piszę, wybieram zawsze epikę
bełkotliwej emfazy.
Panie doktorze, czy to oznacza, że jestem chory?
Postanowiłem być wielkim poetą.
Gdy po raz pierwszy przeczytałem o schizofrenii,
ucieszyłem się i przez parę godzin byłem szczęśliwy.
A potem było gorzej, a potem było znacznie gorzej,
a potem miałem widzenie i ujrzałem rzeczywistość
i znów byłem szczęśliwy.
A potem upadłem.
Postanowiłem być wielkim poetą.
Pisząc posiwiałym piórem prastarego ptaka,
maczałem je w kałamarzu pełnym łez.
Chciałem coś powiedzieć, ale wszyscy byli odwróceni.
Nie widzieli, że sól przeżarła kartkę,
gdy ja łkając dławiłem się słowem.


Drzwi.

Panie cichutko pukam do Twych drzwi
A gdy nie otwierasz
walę pięścią
A gdy nie otwierasz
rzucam się na nie z furią
A gdy nie otwierasz
upadam i płaczę
A gdy nie otwierasz
tracę nadzieję
A gdy nie otwierasz
tracę wiarę
A gdy nie otwierasz
tracę nędzne resztki miłości
A gdy nie otwierasz
czekam
Zdruzgotany i unicestwiony przed Tobą
zabity dla świata lecz uparty i wierny
czekam dysząc na dnie pragnienia
Albowiem uwiązłeś w mym sercu jak oścień
rzuciłeś mi w twarz rękawicę Twej Miłości
a Twoje Słowo wciąż trawi mój umysł
czekam
A gdy nie otwierasz
już nie czekam czekając
nie pragnę pragnąc
wtedy dostrzegam
że nie ma żadnych drzwi