smutek przemija

cierpienie przemija

miłość przemija

rozpacz przemija

nic pozostaje

a w tym nic

i radość

i zachwyt

i zdumienie

a w tym nic

i spokój

i cisza

i tylko tyle

lekkiego niepokoju

aby odczuć

istnienie istnienia


02.12.1997 r.


Rozmyślanie II

Przekraczam Rubikon
– spokojnie, paląc papierosa
nie myśląc już, tylko
czytając z księgi rzeczy,
i różnych innych książek,
ludzi, znaków na niebie
i ziemi, drobnych poruszeń
liści i źdźbeł traw, uschłych,
zaćmień słońca i zaćmień księżyca,
katastrof i kataklizmów,
z dźwięków tria Arenskiego,
i z odbicia nieba i chmur
w wiosennej kałuży, i w gładkiej
tafli leśnego jeziora.
Przekraczam Rubikon
siedząc w fotelu i patrząc
w przyszłość niejasną, niezrozumiałą
i mroczną, okrytą jak kirem
– cieniem Deimosu.
A w mdłej głowie nie świta jutrzenka,
już droga zamknięta, gdy Duch
uwięziony w krainie Inferna.

Nie myślę już, a rozmyślam nad
drogą, której nie ma, i nad tym,
że nie przewrócę już świata do góry
nogami, i nie wytrząsnę z niego
wszystkich pcheł zła. Bo to
nie do mnie należy.
Przekraczam Rubikon
– powoli, w łodzi mego łóżka;
szum morza neuronów zagłusza
śpiew Syren; i nie wiem czy wrócę,
czy przejdę na drugi brzeg cienia.
Wciąż w tej samej rzece zdarzeń

i dni, stoję bez ruchu, jakby
przykuty do dna skalistego, jak
przywiązany do masztu cierpienia.
Amfora wspomnień nazbyt pełna.


Niedostrzegalnie czytam liść
opadły, kobiety nędzne i przyjaciół twarze;
czytając z księgi wspomnień, marzeń,
pragnień, uniesień i upadków
aż do zapomnienia.


Zejście w dolinę

Śpiące olbrzymy w grubym futrze smreków
śnią wodospady miliona brylantów
z oddechem przesilenia
pierwszych złotych liści
Zjeżone na szczytach chłodnym chmur potokiem
w błękitnej polewie drobniutkich kropelek
– łez na niepogodę
marzą o potędze kłując turnią niebo
Rozpostarły skrzydła szumiąc nad reglami
w głowach ciężkich cumulusów czyniąc wielki zamęt
chwytają w locie rozpędzoną watę
co je oblepia porywając w górę
Z wierchami w sinym morzu
udają niedosiężne

czekając cierpliwie na tę wielką chwilę
w której Oko Boga łypnie na nie czule
jasności promieniem budząc Starego Ducha
co by z halnym poszalał
goniąc dzikie chmury
i odsłonił dla ciebie Wielką Tajemnicę
malowaną jaspisem i krwawym rubinem
Przyoblekły się teraz w jodły starej pierze
i nieruchomość żywiczną
równą słojom drzewa co czas wykuwają
w belkach starych chałup

Jak z bacówki pachnącej bryndzą i oscypką
wytacza się na pole owiec kondukt biały
i rozlał się po hali
w chłodnych kroplach rosy
Tak ze szczytów w dolinę spływają obłoki
wypełniając czarę białym gęstym mlekiem
Chwilę się ustoi to znów w niebo kipi
udając rozczochrane włosy Aleksandry
czesane drzew strzelistych grzebieniem
w runa kłębek złoty
miękki i puszysty


Jesień

Rude drzewa rudy las
rudy rydz rudy liść
rudy lis rudy ptak
rudy kasztan rudy deszcz
rudy blask rudy krzyż
rudy świt rudy zmierzch
rude słońce rudy czas.


* * *

Ach, jak przyjemnie narodzić się znowu,
w okolicach łagodnych wzgórz lesistych,
o krok od dużego miasta. Na przekór.
Z nadzieją na słońce, ptaków śpiew.
Gałązkę sosny kalifornijskiej znajdując
w lesie podczas spaceru, w głębokich
rozmyślaniach nad istotą bytu,
lub niebytu. Na przekór wszystkim
nienawistnym spojrzeniom i myślom.
Gdy Thanatos z Erosem się zmaga,
w śmiertelnym uścisku – życiu.
I tak to jest. Tak to już jest. Bal i zabawa
póki czas, wesołe igrce, radosny śmiech,
pełne miłości spojrzenia i sny.
By być tylko tym czym się jest.
W pełnej, falującej piersi życie i oddech
życia, by złapać go tu i teraz. Na zawsze.
Lecz to tak trudne jest, tak niebezpieczne.
Bo życie i czas biegną wciąż, tak szybko
i naprzód, że złapać je to sztuka nie lada.
A dla najlepszych wstążka i laur, spokój,
świadomość zwycięstwa, przed tym gdy
ciało to rozpadnie się i w ziemi zgnije
marnie. Robaki zjedzą go. Lata przeminą.
Czerw stoczy go na proch.
I pozostanie tylko kość.
Ach, jak przyjemnie narodzić się znowu.
Na wiosnę. Na przekór. O krok.


CV

Jarosław Seidel urodził się, żył krótko i umarł.

Rodzice go wykiwali (rozchodząc się), więc został outsiderem,
z przymusu (choć wcale nie chciał nim być).

W 1980 r. zobaczył w telewizji Miłosza i napisał swój pierwszy
wiersz (Zapis informacji nr 1).

Potem napisał jeszcze kilka innych wierszy i zrozumiał,
że jest geniuszem.

Jego zdrowie psychiczne systematycznie pogarszało się.
W 1987 r. doznał olśnienia i odkrył Rzeczywistość.
Potem załamał się.

Ostatecznie zwariował w 1988 r.

Dokładnie w 100 lat po tym, jak Nietzsche ogłosił się Bogiem.


Początek końca

Tak – Zły rządzi tym światem:
najlepsi umierają młodo
niewiniątka na śmietniku
wydają ostatnie tchnienie
kryminaliści żyją najdłużej
w ciepłych celach regularne posiłki
siłownia spacerek herbatka wideo
społeczeństwo dba o swoich bandytów
trzyma ich w zanadrzu
na wszelki wypadek – jakby co
bo to trzon najzdrowszy najodporniejszy
neurotycy dogorywają w ciszy
czterech ścian swojej samotności
pośród swych wierszy obrazów książek
psychopaci witalni śmieją się silni
świadomi swej siły pozbawieni skrupułów
piją wódkę i piwo w wesołej kompanii
niech sczezną słabi! tu lwy inteligencji
pantery i hieny przemyślności sięgają po władzę
– nie trzeba Hitlera –
sam system załatwi oczyszczenie rasy
szczęśliwi oprawcy bez poczucia winy
zakładają już Nowe Królestwo Wybranych
wojnę powszechną wszystkich ze wszystkimi
przetrwają tylko oni:
szczury i karaluchy – reszta się nie liczy.


Wątroba

dużo piję dużo palę
jestem już po pierwszym zawale
moja wątroba jest do kitu

lubię kilka prostych rzeczy
spać pić piwo czytać książki
i pisać wiersze

dzisiaj wiem już prawie wszystko
o życiu o sobie o ludziach i o świecie
nic to mi nie daje
a moja wątroba jest do kitu

chciałbym być smutny i otwarty
znów intensywnie przeżywać życie
uczucia emocje wzloty i upadki
znów chciałbym być zwyczajnym neurotykiem
naiwnym uduchowionym i szlachetnym
wierzącym w cuda i boską opatrzność
po prostu być po prostu żyć

organicznie brzydzę się chamstwem i pracą
mam cienką skórę delikatne dłonie i
Janusowe oblicze zapatrzone w przeszłość
to określa moją świadomość

pod pożółkłym papirusem skóry
obok plam wątrobowych pokrytym
hieroglifami zranień i urazów
biegną cienkie sine żyłki neurastenii
która rozrasta się we mnie jak krzak
dzikiej róży trochę pachnie trochę kłuje

ze starych strąków przeżyć i doświadczeń
wyłuskuję powoli suche ziarna wniosków i konkluzji
nic mi to nie daje
i tak popełniam gafy i niezręczności
nie odnajduję się w sytuacji zamkniętej perspektywy
starannie unikam metafor
a moja wątroba jest do kitu

ten wiersz jest nudny jak flaki z olejem
poezja konfesyjna
gadanie
kogo obchodzi moja wątroba
no chyba że jest to wątroba metaforyczna i symboliczna
wtedy aspiruję wtedy to mnie uwzniośla

marna pociecha ucieczka od nudy itd.
dzisiaj zdecydowanie nie mam natchnienia

wyobrażam sobie jak Charles Bukowski
wstawał co rano i pisał wiersz a przynajmniej próbował
współczuję mu to tak jakby wstawać co rano
by iść kopać rowy z własnej i nieprzymuszonej woli
gdy o tym pomyślę ogarnia mnie pusty śmiech
ale i gorycz
poezja nie zasługuje na takie traktowanie

gdy łapiesz kątem oka promień słońca który
pojawia się i znika nie wiadomo skąd
nie wiadomo jak gdy czujesz w nozdrzach wiatr
o zapachu morskiej bryzy gdy słyszysz
muzykę obrazów w ciszy swego wnętrza

gdy to wszystko widzisz czujesz i słyszysz
masz szansę napisać dobry wiersz
naprawdę dobry prawdziwy wiersz
a to wierzcie mi nie zdarza się codziennie
 


Ptaki

dzisiaj ptaki obudziły się
o wpół do szóstej
powoli z ciemności wyłania się las
noc przełamuje się w dzień
jeszcze tylko świt
i wszystko stanie się jasne

jak dobrze słuchać śpiewu ptaków przed świtem
to znak nadchodzącej wiosny i życia

jeszcze resztki śniegu liżą zmarzniętą ziemię
ale ptaki i słońce już się przebudziły i grają śpiewają
pieśń nową o nowym początku świata
niedawno tuż przed moim oknem
skrzeczące mewy kołowały szukając pożywienia
i czarne dziki żerowały o zmierzchu wśród bloków

oto przednówek błękitne niebo w pełnym słońcu
sine chmury i północny wiatr
ostatni skurcz ostatni spazm męki Pańskiej
przed ostatecznym zmartwychwstaniem Natury

śpiew ptaków o świcie krzyk dzikich gęsi
pierwszy szczebiot wróbli daleki odgłos dzięcioła
miedziany blask słońca pośród ostatnich chłodów
niosą na swych delikatnych kruchych i ulotnych barkach
brzemię wielkiej nadziei na wielką zieleń lata

bohaterskie sikorki przetrwały całą zimę
wygląda na to że znów nam się udało

jeszcze tylko ten jeden skok przez skuty lodem marzec
i będziemy uratowani


* * *

co rano jestem papieżem
i lekką ręką błogosławię światu
błogosławię zmierzchom i świtom
błogosławię drzewom i ptakom
błogosławię gwiazdom i rybom
świątyni Angkor i wodospadowi Wiktorii
zwiędłej róży i trawie
błogosławię synowi i ojcu
błogosławię chmurom i słońcu
błogosławię Tarentowi i Delfom
schizofrenikom i poetom
kochankom i żebrakom
  ludziom i aniołom


Cham, Filister i Babbit
Towarzystwo dobrane przy obfitym stole:
Cham, Filister i Babbit wyrazili swą
wolę, aby się trochę odchamić przy
miłej dyskusji. Pomiędzy kiełbasą a
kwaśnym ogórkiem padają przaśne słowa,
niby gromy, błyskawice, lubo ostre noże.
I tak pod sałatkę, pod herbatkę toczy się
rozmowa – kto z nich najmędrszy, kto
wie lepiej co to jest kura a co kultura.
Lecz każdy z nich wie dobrze co to zysk
a co strata – kupiecka moralność – oto
ich natura. Cham megaloman ostro
mięsem rzuca, Filister zakłamany wnet
mu przytakuje (chociaż swoje myśli), i
gnuśny Babbit trzy grosze dorzuca, by
nie wydać się gorszym z całej kompanii.
Mylą im się epoki, nazwy i znaczenia,
ale raźno prą do przodu – byle ich na
wierzchu – słowami jak cepy walą się
po mordach aż do upojenia. Z przekrwionych
ślepiów burak im wyziera. Jeść nożem
i widelcem cała ich maniera. Podaż, popyt,
zysk i strata – oto ich kultura.
Każdy z nich chce być górą i udają, że
intelekt to głów ich ozdoba, a że siebie
są warci, okazuje się snadnie, że Cham, Filister
  i Babbit to jedna osoba.


dla M.

cenniejsza niż złoto diamenty i perły
wszystkich mórz gorących jest miłość
jej siła ognia i wiatrów i wody spienionej
która jest wielka i światłość jej zbawcza
w ponurych kazamatach celach miejscach
beznadziejnych i mrocznych jako słońce
w zenicie po deszczu wśród zieloności
się nurza niczym łódź lub nieledwie
rydwan ognisty po równinie mknący
a przetacza się jak grom po sercu
a ślad zostawia głęboki i czuły
pod dotknięciem w ból się przemienia
co wzrasta w cierpienie i siłą się staje
i uderza krwią i tworzy tworzy wciąż
nowe obrazy tej twarzy jedynej
oczu w uśmiechu ust które są
jakoby nienazwane jeszcze wyspy
wiecznej szczęśliwości wśród oceanu
spokoju bo tylko ona to sprawić potrafi
że dłonie tak pachną radością i
furią uczuć prześcieradła spienione
jak fale

bowiem nie nazwie język czego rozum
nie złamie u serca bram machiny
oblężnicze uczuć pokonują czas i
przestrzeń jednego oddechu pośród ciszy
na równinie łóżka legiony naszych
marzeń wędrują powoli do senlandu
krainy niezwyczajnego życia są w nas
na zawsze

i nie wypowie język ułomny wartości
bezwzględnej najsłodszej najdroższej
co radością jest i fugą wyniosłą
na harfę dwóch serc dwojga oddechów
na białej równinie w spienionej pościeli
pod nieodganionymi równinami nieba
o katedro najwyższa coś inna jest
w każdej chwili a jednak ta sama
wyniosła i piękna w locie gołębico
coś czuła i tkliwa i miękka jako
ptaków granie wśród lasów listowia
gdy słońce na niebie dłużej pozostanie
i pieśnią tryumfu nad rywalką twoją
której mroczne drogi skaliste przepaście
pozostawmy niech idzie zbierać swoje
żniwo której milszy karmazyn nad
błękity nieba

albowiem spokój gości w domu twoim
lwy ognia nie żerują tutaj jedynie
trawy przewracają swoje kruche karty
trochę paproci w tym wielkim ogrodzie
róże dzban złoty w słońcu zachodzącym
nić babiego lata ostatnie bzykanie
w szkle nektar słodyczy której nazbyt
wiele zebrały tego roku pracowite
pszczoły wielkiego drzewa żółtych liści
tuż przy fontannie na białym stoliku
talia kart cygaro i lufka ze szkła
czarnego pośród zieleni przyprószonej złotem
heban twych oczu rozściela promyki
bo na twej głowie słomkowy kapelusz
z niebieską wstążką i bukiecik fiołków
w twojej kruchej dłoni muzo fantazji
choć w skromnej sukience najmilszą
najpiękniejszą jesteś ty na helikonie
albowiem spokój mieszka w tobie
lew ognia śpi obłaskawiony jedynie
trawy tak łagodnie przetasowują swoje
kruche karty


* * *

ty
który zostajesz
który jesteś
po mnie

pamiętaj
bo pamięć jest święta
jak sen człowieka
i ziemia po której stąpamy


Prawdziwa depresja

Porzucony przez Boga i ludzi
zamknięty w kapsule czasu przeszłego
dryfuję daleko od ziemskich spraw
żyjąc snami marzeniami tęsknotami
chętnie ulegam wątpliwościom
co do życia sensu i siebie samego
czarne ptaki siadają na moim balkonie
mimowolnie przypominając mi o śmierci
nie przychodzą już do mnie nastroje
ani uczucia ani emocje i zastanawiam się
czy mam prawo jeszcze coś pisać coś mówić
jeszcze jestem tu ale już jakby po drugiej stronie
wielka czarna dziura wypełnia moje wnętrze
zastanawiam się nad tym ale nic nie rozumiem
w mojej głowie ocean chaosu wypiętrza swe fale
przed moimi martwymi oczami mroczki
szczególnie podczas dżdżu
jednak gdy wiosna wdziera się w moje zmysły
zapachem ziemi zielenią trawy śpiewem ptaków
myślę sobie że jeszcze nie wszystko
stracone na dnie duszy nadzieja
kładę na szale zwątpienie i wiarę
i prę przez noc dzień powietrze czasoprzestrzeń
do przodu dokąd nie wiem


Obłomow

Nie przetrwają najlepsi
albowiem nic się nie zmienia
a wszystko jest dziełem ślepego przypadku
nie wystarczy oświadczyć się trzy razy
trzeba jeszcze zostać przyjętym
to czego szukamy ukryte jest najgłębiej
moja dusza szeroka pomieści wszystko
spadające gwiazdy muszle i wodorosty
światło i cień zachwyt i smutek
na jednej szali marzenia i zaduma nad światem
na drugiej zapobiegliwość praca i obowiązki
doświadczenia i przeżycia w osobnych szkatułkach
nic nie składa się w harmonijną całość
cóż rozbudzi zaspaną zasypaną duszę
cóż rozwieje okrutne zmęczenie
które niczym opium usypia ciało i wolę
że tylko zasnąć i śnić w łóżku pod kołdrą
jak w łodzi kołysanej falami powietrza
więc tylko przyjaźń i miłość kobiety
tak serce porusza napełnia światłością
co jednak gdy czyn unieszczęśliwia
gdy sen duszy miesza się ze snem życia
a poezja świata oplata jak zła pajęczyna
snów obrazów majaków i tęsknoty
za sielanką dni dzieciństwa czasu
gdy Bóg był tak prosty jak trawa na wiosnę
zieleń drzew biel obłoków w błękicie
i śpiew skowronka tańczącego w słońcu
spływający z wysoka na głowy wieśniaków
niby Duch Święty nad brzegiem Jordanu


Ogród

W ogrodzie mego dzieciństwa rosną róże
bez kolców. I słodkie truskawki, po które
wychodziłem co rano w piżamie, by zjadać
je na śniadanie ze śmietaną i z cukrem,
przygryzając je świeżą bułką z masłem.
W ogrodzie mojego dzieciństwa zawsze świeci
słońce, z rzadka pada tylko diamentowy deszcz.
Pachną wielkie, rumiane piwonie, i bratki
posadzone ręką babci, wzdłuż ścieżki na ulicę
z piasku i kocich łbów, po której czasami
przejeżdżał czerwony autobus, częściej
furmanka z węglem lub kartoflami.
Kartofle! Kartofle! Szmaty, butelki!
Tak krzyczeli woźnice na cały głos, na całą,
cichą dolinę Demptowa. Poza tym − cisza.
W ogrodzie mego dzieciństwa kwitnie wiśnia
jabłoń i śliwa. Babcia zgarbiona, na kolanach
pośród kwiatów pieli grządki warzyw i jarzyn.
A wróble, tak głośne od rana, ku południu
ucichają, by o zachodzie całkowicie umilknąć.
Cwane szaraczki czują się tu jak w domu
− w końcu mieszkają pod okapem chaty.
(Czasami podkradają kurom ich ziarno.)
W ogrodzie mego dzieciństwa pachnie cisza
jak kwiaty, spadają śliwki i jabłka, a ja
siedząc w leżaku wśród margaretek i lewkonii,
liczę sztachety w płocie, i zmrużywszy oczy
jak kot, z lubością przypatruję się chmurom.


Żyjemy w innych czasach

Żyjemy w innych czasach.
Pink Floyd już nie grają, i nie ma już
nastroju do życia, smutku, melancholii.
Nic nas nie podnosi na duchu, nie daje nadziei.
Gdzież są pola i łąki Demptowa, na których
miały spocząć moje prochy? Tylko asfalt, tylko beton.
Stare, dobre czasy ostrego grania w Jarocinie,
czarno-białej telewizji i czarno-białej optyki widzenia.
Samotnych podróży stopem, z północy na południe
i częstych wypadów do Krakowa i w Tatry
w towarzystwie przyjaciół.
Czas płynął powoli i pozwalał na miłość,
nienawiść, malachitowy smutek i żółte szaleństwo.
Przestrzeń i czas wypełniały przygody
− życie było jedną, wielką przygodą.
Miłości, przyjaźnie, wiersze, listy, uczucia
− pośród samotności, smutku, melancholii,
niepokojów serca i duszy, intelektualnych poszukiwań
i ciągłych dyskusji o sensie życia,
było jednak wiele zabawy, wiele radości.
Mieszkaliśmy na wielkiej wsi, pośród łąk,
pól i lasów − cały świat był naszym domem.
Mieliśmy marzenia i perspektywy,
a jednak żyliśmy chwilą − potrafiliśmy to.
Cuda zdarzały się nader często
− każdy poranek, nowy dzień, ptak i kwiat,
każde przebudzenie, nowa twarz, słońce i deszcz
były cudem wprawiającym w zachwyt.
A o zachodzie, wieczorami, czekaliśmy
na to, co wydarzy się jutro.
Żyliśmy chwilą i nadzieją.
I nawet cierpienie było znośne.
Żyjemy w innych czasach.
Kolorowych fotografii, kolorowej telewizji,
internetu, cyfryzacji, imeili i esemsów.
Pożerającej nas cywilizacji. Kultury pośpiechu.
I wszystko jest kolorowe − jak w cyrku.
A my na tej arenie, codziennie wkładamy łeb
i naszą duszę w paszczę cywilizacji,
z trwożliwą nadzieją, że nas nie pożre.
Nie czekamy już na jutro. Żyjemy chwilą
w pośpiechu pożerając hotdoga. Nerwowo i lękliwie
zerkamy na zegarek − Nie ma czasu!
Nie ma Czasu! Czas się skończył! Game over!
I tak biegniemy co tchu do pierwszego zawału
by zdążyć zdobyć wykształcenie, pracę, samochód
by wyciąć jeszcze więcej drzew i ludzi stojących na naszej drodze.
Starzy bogowie pustyń, puszcz i lasów deszczowych
zostali wyrżnięci przez nowych bogów metropolii
− Mamonę, System i Postęp.
Oto nowy bóg w trzech osobach. On przenika do nas do kości.
Zżera nam mózgi i zatruwa dusze.
Jego symbolem kierat roboty.
Jego znakiem cep popkultury.
Jak manekiny chodzimy zamknięci za murami
własnych samotności. Już nikt nas nie złapie
na okazywaniu uczuć bólu i nieświadomości.
Jesteśmy wolni, możemy iść − jesteśmy wolni, bo nie ma już nic.
Żyjemy w innych czasach.
Czucie i wiara nie są już w modzie.
Hołdują im już tylko samotni poeci.
Nie proście zatem o więcej światłości, wołajcie raczej:
więcej ciemności!
Bo tam ukryta jest słodka tajemnica
niepoznawalnego jądra Rzeczywistości.
Obmyjcie swe twarze ciemnością nocy,
miękką gąbką pełni księżyca.
On jeden jest taki jak kiedyś,
blado-różowy, blisko-daleki.
Gdy stoję w oknie i patrzę na niego, a on patrzy na mnie,
wtedy przez chwilę znów czuję to samo.


Glossa koło nossa

Inspirują mnie młodzi poeci:
jedni piszą o rzeczach ważnych
inni o nieistotnych ale też ładnie
z własnej bytności uczynili smugę
dymu który nie razi nie dusi nie pachnie
niczym po prostu jest i może to jest piękne
że tak sobie piszą kołysząc się na falach
swobodnej wyobraźni języka przed którym
nie czują jeszcze żadnego respektu
Młodzi poeci wychodzą na miasto a kiedy wracają
z sieciami pełnymi połyskliwych ryb
siadają i z radością zawijają je w papierowy język
który nic nie waży tak lekko im się darzy
nie lubią oni rymów oj nie lubią
bo są nowocześni i młodzi i w ogóle
kto im zabroni pisać o Koluszkach albo
mieście Łodzi lubią się wysławiać pisząc
słowa słowa słowa lekkie jak muszki
latające mi koło nosa tłuściutkie metafory
kołyszą się swobodnie bez początku bez końca
bez puenty niewinni czarodzieje dzieci lepszego słońca


* * *

nie mogę już myśleć
ani filozofować choć myśli natłok
nie mam słów po prostu brak mi słów
jakby przykuty do fotela wspomnień
siedzę tępo wpatrując się w rude wzgórza
i ptaki szybujące wysoko pod pochmurnym niebem
uciekłem z głównej drogi życia
sam nie wiem dlaczego
rozdarty skamieniały zmęczony
przeżyłem dużo . o dużo za dużo
jak zbieg jestem w kropce . tej kropce
pogubiłem się w bocznych krętych ścieżkach
w miejscu bez czasu i bez przestrzeni
nie ma mnie dla świata i dla siebie
i nawet ugier zachodu już nie cieszy
wybaczam Bogu i wybaczam sobie
wybaczam sobie i Bogu w ozdobie
a Staruszek się śmieje mrużąc Wieczne Oko
niczym Polifem szukający Odysa
w niegdysiejszej dobie
mówię: jestem Nikt
bo nikt mnie nie rozpozna
tak jestem ukryty
za pancerną szybą
brudną od lęków i wyrzutów sumienia
w pudełku po butach mój mózg dusza
i świadomość istnienia


Requiem dla umrzyka

Nie chowajcie mnie w deszcz.
Nie chowajcie mnie w słotę.
Bo tylko grabarzom popsujecie robotę.

Chowajcie mnie o zachodzie.
O brzasku księżyca. Kiedy mrówka i człowiek
nieboskłonem się zachwyca.

Nie chowajcie jesienią. Nie chowajcie zimą.
Aby smutek nie gościł u was pochmurną godziną.
Aby chłód śmierci duszy wam nie zawinął.

Więc gdzie udać się muszę?
Do Nigdylandii. Do Krainy Cienia.
By tam przed tronem Boga zastawić mą duszę.

Niechaj siłę miłości śpiewak mi wyśpiewa.
Niechaj radosne zaśpiewają drzewa.
Abym się czasem nie zagubił w drodze.

Niech drogę mi oświetla poezji kaganek.
W ten drżący ranną rosą słoneczny poranek.
Gdy gasił będę słońca stopą czystą i bosą.

I zawsze niech ze mną będzie ta słodka godzina.
Gdzie ciemność i mrok się kończy a światło zaczyna.
Gdy słowo staje tak prosto jak pierwsza przyczyna.

Gdy cisza wraz z czasem jak nieboskłon nocy.
Jak okrąg pajęczyny z brylantami rosy.
Z twarzą ku niebu krusząc twarde mury.
W dzinsach i z książką w ręku leżę sobie w grobie.

A ja na to wszystko chciałbym patrzeć z góry.
Choć dwa metry pod ziemią tkwią moje kontury.

Nie chowajcie mnie w zimę. Nie chowajcie w jesień.
Najpóźniej w babie lato, kiedy przyjdzie wrzesień.

Niech zapłaczą po mnie wszystkie moje damy.
Gdy w sandałach stanę tuż u Piotra bramy.
Ogarnięty nową, srebrzystą pogodą.
Z twarzą jaśniejącą i odwiecznie młodą.

Niech się tedy nademną wichry przewalają.
A płonące drzewa niech iskrami sypią.

Gdy stanę wysoko na rudej połoninie.
Gdy statek gwiazdowy w niebo mnie zabierze.

Będę stał wyprostowany jak dawni żołnierze.
Pewien, że pamięć o mnie nigdy nie zaginie.
Tego, co napisałem nikt mi nie odbierze.

Wsłuchaj się w daleki odgłos dzwonu.
I nie pytaj komu bije dzwon, bo bije on tobie.
Zarówno za życia, tak jak i w grobie.

Tak wszystko się kończy. I tak się zaczyna.
A słowa spływają tak proste jak pierwsza przyczyna.

Tu geniusz się kończy. I tu się zaczyna.
Od pierwszego Słowa do Bożego Syna.


Wszystkie nieszczęścia Hioba

Nade mną ciemna chmura
Deszcz, grad i wichura.

Skręt jelit
rozwód rodziców
ojczym alkoholik
złamanie ręki w łokciu
z przemieszczeniem
zapalenie wyrostka
zapalenie otrzewnej
zapalenie spojówek
załamanie nerwowe
epizod psychotyczny
stres pourazowy
dojmująca samotność
że tylko wyć pośród nocy
ogólne zapalenie ciała
głęboka depersonalizacja
chroniczna depresja
dementia precox
zatrzymanie moczu
bolesna obstrukcja
zespół psychorganiczny
cukrzyca
skolioza lordoza
nadciśnienie
żylaki odbytu
nieopisany ból zęba
tachykardia
bradykardia
marskość wątroby
i jeszcze wrzód na dupie.
 


Credo

To uczucia dają finezję.
A emocje blokują.
Trzeba patrzeć daleko na zamglone wzgórza.
I z tego pejzażu czerpać żywe soki uczuć.
Melancholii, smutku, radości i spokoju.
I nic na siłę. Nic na siłę.
Wyczuwać nosem duszy nastrój,
i dostrajać się do niego.
Patrzeć na wskroś przestrzeni,
i smakować czas.


puste ręce
puste przestrzenie
puste serce
głowa pełna
aż puchnie od myśli
niesionych falami emocji
uczucia zatopione w przeszłości
dopóki morze wzburzone
nie mogą wypłynąć z głębin
zatopiona głowa
na dnie morza
rzucana o skały głupoty
atakowana przez orki i rekiny
zawiści bez litości
kaleczona niemiłosiernie
przez ostre koralowce chaosu
chaos wokół jak labirynt
zarośnięty zdziczałym ogrodem
chamstwa kłamstwa i krętactwa
igła kompasu wartości
wiruje jak szalona
szaleństwo polityki
szaleństwo religii
szaleństwo ludzi
bez moralności i etyki
połamane jak wichurą drzewa
kręgosłupy moralne
kloaka bez wrażliwości
człowiek bez właściwości
ukryty głęboki w skorupie poprawności

dusza zatruta
pokryta bliznami
szuka po omacku
a nad nią niebo wysokie
a nad nią niebo głębokie
i rój gwiazd patrzących
życzliwym okiem
na nasz los smutny
na nasz los okrutny

niczego mi nie trzeba
oprócz gwiaździstego nieba
oprócz drogi wysokiej
oprócz góry szerokiej
niczego już nie trzeba
oprócz gwiaździstego nieba

noc. 8.I.2018 r.
godz. 5 rano


Noc majowa
                        mojej małej myszeczce
 

Dzisiaj ptaki śpiewały całą noc,
a powietrze było takie jakby
to była równina Serengeti a nie
środkowa Europa w maju.
I już słyszałem dalekie trąbienie
słoni, ryk lwa i pokrzykiwania hien.
Oszałamiający zapach traw, drzew i
kwiecia uderzał do głowy jak wino.
Gwiazdy na czarnym firmamencie
błyskały delikatnie, niczym diamentowe
okruchy rzucone swobodnie Twoją ręką.
I nie chciało się spać w taką noc.
Bo noc ta była wyjątkowa. Taka jak wtedy.
Z radia dobiegała cicha melodia
fortepianu i skrzypek, dopełniając całości.
Wszystko stanęło: powietrze, czas i cały świat.
Wszystkie wonie wiosny przemieszały się
z cichym poszumem aut, strumyka i
muzyki fortepianu i skrzypiec.
Przemieszały się i współbrzmiały wszystkie dźwięki,
z ciszą kojącą, ale nie zupełną.
Jakby na czarnym płótnie ciszy
kolorowe plamki, łagodne smugi dźwięku.
Taka noc nie zdarza się często, i
przespać ją byłoby grzechem wobec matki-natury.
Dzisiaj matka jest ciepła i łagodna.
Otacza nas czule swym wszechobecnym ciałem,
jakbyśmy byli płodem w jej brzuchu.
Pośród cichych pieśni Mahlera i Wagnera,
w żółtawym świetle nocnej lampki, czuję
jak wszystko jest doskonałe i na miejscu.
Dalekie konstelacje nocnych latarni
pośród mroku nocy – pożółkłe i rozczapierzone
w moim oku minus dwa, jak chryzantemy,
lub cmentarne znicze, pełgające w nocy.
Widać Anioł spokoju spłynął dzisiaj z nieba,
i swym przeogromnym, ciemnym skrzydłem
nakrył i otoczył miasto. A pióra na tym skrzydle
wielkie i miękkie, jak las przedwiecznych paproci,
pośród których Adam i Ewa i diplodoki,
i Pan Chagall lata jak pterozaurus.
Woń kawy, herbaty, wina i papierosów przenika
wszystko na wskroś; i już głowa się chyli, oczy
zamykają – świat iluzji – królicza nora – sen.
Słuchaj przepowiedni, starych cyganek, wróżek;
uważaj na znaki, a pośród chaosu odnajdziesz spokój,
i swoją ścieżkę pośród gąszczu spraw i znaczeń.


Jasna piosenka
                        pamięci Steda

Jeszcze będzie pogoda. Jeszcze zaświeci słońce.
Jeszcze się cudem połączą nasze dusze gorące.

Jeszcze będzie tak pięknie, jak niegdyś przed laty.
Gdy nad nami czuwał biały Anioł skrzydlaty.

Niech sczezną niegdysiejsze śniegi i mroki.
Gdy sprzyja nam nieboskłon jasny i wysoki.

Jeszcze w nas żyją te wschody i zachody słońca.
I te południa upalne, gdy głowy nam gładziła jasna kula gorąca.

Nie straszne nam już polne drogi i puste bezdroża.
Gdy prowadzi nas, choć ledwo wyczuwalna, jakaś łaska boża.

Ból duszy ćmiący jak ząb usunięty.
Boć w końcu nie każdy musi być święty.

Choć głowa pewna marzeń i puste kieszenie.
Dane nam będzie jeszcze zapuścić korzenie.

Znów się otworzy przed nami jasna polana.
Będziemy biegać po niej od rana do rana.

I odpoczniemy wreszcie pod wiśniowym sadem.
Pod kwiatem jabłoni, przed deszczem i gradem.

A Pan Bóg z wysoka zły los nasz odmieni.
Że staniemy się na powrót jak nowonarodzeni.

I będziemy się cieszyć razem – ja i ty.
Tam gdzie nieziemsko pachną bzy.